[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Koudelka pobladł, wbijając wzrok w kolana, wreszcie jednak jego rozkołysana ręka zamarła, opa­dając bezwładnie na bok.- Obawiam się, że przez resztę dnia będzie bezużyteczna - powie­dział przepraszająco lekarz.- Jutro ją uruchomimy, kiedy zabierzemy się do pracy nad grupą mięśni przywodzących w twojej prawej nodze.- Tak, tak - Koudelka pożegnał go gestem działającej prawej ręki.Lekarz pozbierał narzędzia i zniknął.- Wiem, że sądzisz, iż to wszystko trwa bez końca - odezwał się Vorkosigan, spoglądając na sfrustrowaną twarz podporucznika.- Ale według mnie, za każdym razem, kiedy cię odwiedzam, wykazu­jesz coraz większe postępy.Wyjdziesz stąd - dodał stanowczo.- Owszem.Chirurg twierdzi, że wykopią mnie za jakieś dwa mie­siące - Koudelka uśmiechnął się.- Według nich nigdy już nie będę zdolny do walki.- Uśmiech zniknął jak zdmuchnięty i twarz podpo­rucznika gwałtownie posmutniała.- Och, admirale.Zamierzają mnie zwolnić! Cała ta siekanina na próżno! - Odwrócił się od nich zesztywniały i zawstydzony; dopiero po chwili odzyskał panowanie nad sobą.Vorkosigan także odwrócił wzrok, nie narzucając się ze współ­czuciem i zaczekał, aż podporucznik spojrzy na nich ze starannie dopracowanym uśmiechem.- Oczywiście rozumiem, dlaczego - dodał wesoło Koudelka, wska­zując Bothariego, który w milczeniu podpierał ścianę, zasłuchany w rozmowę.- Kilka solidnych ciosów w stylu tych, jakimi zasypywałeś nas na ćwiczebnym ringu, a zacząłbym trzepotać jak ryba.Trudno to nazwać dobrym przykładem dla moich ludzi.Chyba będę musiał po­szukać sobie pracy za biurkiem.- Popatrzył na Cordelię.- Co się stało z pani podporucznikiem, tym, który został trafiony w głowę?- Po raz ostatni widziałam go już po Escobarze - zdaje się, że odwiedziłam go na dwa dni przed moim wyjazdem.Żadnych zmian.Tyle że wyszedł ze szpitala.Jego matka zrezygnowała z pracy, aby za­pewnić mu stałą opiekę.Koudelka pobladł i Cordelia czując nagły ból w sercu ujrzała bolesny wstyd, malujący się w jego oczach.- A ja narzekam na takie drobiazgi.Przykro mi.Potrząsnęła głową, nie ufając własnemu głosowi.Później, kiedy przez chwilę znaleźli się z Vorkosiganem sami w korytarzu, Cordelia oparła głowę o jego ramię.Objął ją bez słowa.- Teraz rozumiem, dlaczego po paru dniach zacząłeś pić już po śniadaniu.W tej chwili mnie samej przydałoby się coś mocniejszego.- Czeka nas jeszcze jedna wizyta.Potem pójdziemy na lunch i wszyscy zamówimy sobie po drinku.Ich następnym przystankiem było szpitalne skrzydło badawcze.Kierujący nim wojskowy lekarz serdecznie przywitał Vorkosigana.Tylko przez moment stracił rezon, kiedy bez żadnych dodatko­wych wyjaśnień przedstawiono mu Cordelię jako lady Vorkosigan.- Nie miałem pojęcia, że jest pan żonaty.- Od niedawna.- Ach, tak.Moje gratulacje.Cieszę się, że postanowił pan rzu­cić na nie okiem, zanim skończymy.W sumie to chyba najciekawszy moment.Czy milady zechciałaby zaczekać tutaj, podczas gdy my za­łatwimy sprawę? - dodał z zakłopotaniem.- Lady Vorkosigan wie o wszystkim.- Poza tym - dodała Cordelia - jestem tym osobiście zaintere­sowana.Doktor zrobił zdumioną minę, lecz poprowadził ich do sali kon­trolnej.Cordelia spojrzała pełnym powątpiewania wzrokiem na ostatnie pół tuzina kanistrów, stojących w równym rzędzie.Dołączył do nich dyżurny technik, ciągnąc za sobą wózek sprzętu, najwyraźniej wypożyczonego z oddziału pediatrycznego jakiegoś innego szpitala.- Dzień dobry, admirale - powitał wesoło Vorkosigana.- Chce pan oglądać dzisiejszy wylęg?- Wolałbym, żebyś określał to jakoś inaczej - wtrącił doktor.- No tak, ale nie można tego przecież nazwać narodzinami - zauważył tamten rozsądnie.- Techniczne rzecz biorąc, wszystkie te dzieci już się urodziły.Proszę mi zatem powiedzieć, co to jest.- W domu nazywamy to stłuczeniem flaszki - podsunęła Corde­lia, z zainteresowaniem obserwując przygotowania.Technik, układając porządnie mierniki i podstawiając wózek dzie­cinny pod świetlny grzejnik, zerknął na nią z ogromną ciekawością.- Jest pani Betanką, prawda, milady? Moja żona znalazła w wia­domościach notkę na temat ślubu admirała.Drobnymi literkami na samym dole strony.Ja sam nigdy nie czytam kolumny towarzyskiej.Lekarz, zdumiony, uniósł wzrok, po czym powrócił do swych urządzeń.Bothari udając spokój oparł się o ścianę, przymykając oczy.W rzeczywistości był czujny i spięty.Lekarz i technik zakończyli przygotowania i wezwali ich, by podeszli bliżej.- Zupa gotowa? - mruknął technik.- Tu jest.Wprowadź do kranu C.Właściwa mieszanka hormonów trafiła do odpowiedniego otwo­ru.Doktor raz po raz sprawdzał odczyty na swoim ekranie.- Pięć minut od tej chwili.Zaczynamy mierzyć czas.- Lekarz odwrócił się do Vorkosigana.- Fantastyczna maszyna.Czy słyszał pan może o perspektywach zdobycia dodatkowych funduszy i persone­lu, który spróbowałby je zduplikować?- Nie - odparł Vorkosigan.- Gdy tylko uwolnicie, skończycie, jakkolwiek by to nazwać - ostatnie żywe dziecko, moje związki z tym projektem kończą się nieodwołalnie.Będzie pan musiał pracować ze swymi przełożonymi.I wymyślić jakiekolwiek wojskowe zastosowa­nie dla tych urządzeń.Albo przynajmniej coś, co mogłoby być za nie uznane.Doktor uśmiechnął się z namysłem.- Myślę, że warto się tym zająć.To miła odmiana po wymyśla­niu coraz to nowych metod zabijania.- Czas, doktorze - rzucił technik i lekarz powrócił do przerwa­nych zajęć.- Oddzielenie łożyska przebiega zgodnie z normą - kurczy się tak, jak należy.Wie pan, im lepiej to poznaję, z tym większym podzi­wem myślę o lekarzach, którzy wyjęli je z łona matek.W jakiś spo­sób musimy ściągnąć tu więcej studentów medycyny z innych planet.Wydobycie nie naruszonych łożysk musiało być.Tak.Tak.O tak.I teraz.Przełamcie pieczęć.- Skończył wprowadzać poprawki i uniósł wieko cylindra.- Przetnij błonę.No, jest.Ssanie, szybko.Cordelia uświadomiła sobie, że Bothari, nadal przytulony do ściany, wstrzymuje oddech.Mokre, wymachujące nóżkami niemow­lę zaczerpnęło powietrza i zakasłało, czując nagły chłód w płucach.Bothari także odetchnął.W opinii Cordelii dziewczynka wyglądała uroczo, nie zakrwawiona i znacznie mniej czerwona i pomarszczo­na niż zwykle dzieci, jakie zdarzyło jej się oglądać w holowidach.Nie­mowlę zaczęło krzyczeć - głośno, z całych sił.Vorkosigan podskoczył i Cordelia roześmiała się w głos.- Wygląda idealnie.- Ani na moment nie odstępowała obu członków personelu medycznego, podczas gdy oni dokonywali po­miarów i pobierali próbki ze swej maleńkiej, zdumionej, oszołomio­nej i na wpół oślepionej podopiecznej.- Czemu tak głośno krzyczy? - spytał nerwowo Vorkosigan.Podob­nie jak Bothari wciąż jeszcze tkwił w miejscu jak przymurowany.Ponieważ wie, że urodziła się na Barrayarze, pomyślała Corde­lia, z najwyższym trudem powstrzymując cisnące się do ust słowa.Zamiast tego rzekła:- Ty też byś płakał, gdyby grupka olbrzymów wyrwała cię z miłej ciepłej drzemki i zaczęła tobą podrzucać niczym workiem fasoli.- Cordelia i technik wymienili na wpół rozbawione, na wpół zachwy­cone spojrzenia.- Doskonale, milady - stwierdził w końcu technik, gdy doktor powrócił do swej bezcennej maszyny.- Moja szwagierka twierdzi, że powinno się trzymać je blisko sie­bie, o tak.Nie na długość ramienia.Ja też bym wrzeszczała, gdybym sądziła, że ktoś trzyma mnie nad dziurą, do której zaraz mnie wrzu­ci.No już, mała.Uśmiechnij się do cioci Cordelii.Właśnie tak.Cichutko, spokojnie.Zastanawiam się, czy byłaś dość duża, by pamię­tać bicie serca matki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •