[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieraz musiał strzepywać palcami i śmiać się cicho do siebie samego, gdy te wybrykiniewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał się wówczas spojrzeniem znaszym kotem, który również wtajemniczony w ten świat, podnosił swą cyniczną, zimną,porysowaną pręgami twarz, mrużąc z nudów i obojętności skośne szparki oczu.Zdarzało się podczas obiadu, że wśród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z ser-wetą zawiązaną pod szyją podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuścach palców dodrzwi sąsiedniego, pustego pokoju i z największą ostrożnością zaglądał przez dziurkę odklucza.Potem wracał do stołu, jakby zawstydzony, z zakłopotanym uśmiechem, wśródmruknięć i niewyraznych mamrotań, odnoszących się do wewnętrznego monologu, w któ-rym był pogrążony.Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od chorobliwych dociekań, wycią-gała go matka na wieczorne spacery, na które szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przeko-nania, roztargniony i nieobecny duchem.Raz nawet poszliśmy do teatru.Znalezliśmy się znowu w tej wielkiej, zle oświetlonej i brudnej sali, pełnej sennegogwaru ludzkiego i bezładnego zamętu.Ale gdy przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką, wynu-rzyła się przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo jakiegoś innego firma-mentu.Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi policzkami, nurzały się w ogrom-nym płóciennym przestworzu.To sztuczne niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w po-przek, wzbierając ogromnym tchem patosu i wielkich gestów, atmosferą tego światasztucznego i pełnego blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach sceny.Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech ogromnego płótna, od któregorosły i ożywały maski, zdradzał iluzoryczność tego firmamentu, sprawiał to drganie rze-czywistości, które w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy.35 Maski trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coś bezgłośnie iwiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wez-brane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i ukaże rzeczy niesłychane i olśniewają-ce.Lecz nie było mi dane doczekać tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczął zdra-dzać pewne oznaki zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie oświadczył, że za-pomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami.Po krótkiej naradzie z matką, w której uczciwość Adeli została poddana pospiesznej,ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na poszukiwanie port-felu.Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było jeszcze wiele czasu i przy mojejzwinności mogłem na czas powrócić.Wyszedłem w noc zimową, kolorową od iluminacji nieba.Była to jedna z tych jasnychnocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozpadł się,rozłamał i podzielił na labirynt odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całegomiesiąca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszyst-kich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów.Jest lekkomyślnością nie do darowania wysyłać w taką noc młodego chłopca z misjąważną i pilną, albowiem w jej półświetle zwielokrotniają się, plączą i wymieniają jedne zdrugimi ulice.Otwierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtó-ry, ulice kłamliwe i zwodne.Oczarowana i zmylona wyobraznia wytwarza złudne planymiasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, anoc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wciążnowych i urojonych konfiguracji.Te kuszenia nocy zimowych zaczynają się zazwyczajniewinnie od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia.Powstają ponętne kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną prze-cznicą.Ale tym razem zaczęło się inaczej.Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem, że jestem bez płaszcza.Chciałem zawrócić, leczpo chwili wydało mi się to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna,przeciwnie - pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej wio-sny.Znieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo, które pachniało fioł-kami.W takie same baranki rozpuściło się niebo, w którym księżyc dwoił się i troił, de-monstrując w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje.Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą konstrukcję w wielu jakby anatomicznychpreparatach, pokazujących spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, pla-zmę przestworzy, tkankę rojeń nocnych.W taką noc nie podobna iść Podwalem ani żadną inną z ciemnych ulic, które są od-wrotną stroną, niejako podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tejpóznej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcącychsklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne.Nazywam je sklepami cynamono-wymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są wyłożone.Te prawdziwie szlachetne handle, w pózną noc otwarte, były zawsze przedmiotemmoich gorących marzeń.Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb,laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów.Mogłeś tam znalezć36 ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskieodbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów,żywe salamandry i bazyliszki, korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homun-culusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki,stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj.Pamiętam tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów zespuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i wyrozumienia dlaich najtajniejszych życzeń.Ale nade wszystko była tam jedna księgarnia, w której razoglądałem rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z ta-jemnic dręczących i upojnych.Tak rzadko zdarzała się sposobność odwiedzania tych sklepów - i w dodatku z małą,lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni.Nie można było pominąć tej okazji mimoważności misji powierzonej naszej gorliwości.Trzeba się było zapuścić według mego obliczenia w boczną uliczkę, minąć dwie albotrzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych sklepów.To oddalało mnie od celu, alemożna było nadrobić spóznienie, wracając drogą na %7łupy Solne.Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skręciłem w wiadomąmi ulicę i leciałem więcej, aniżeli szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi.Tak minąłem jużtrzecią czy czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było.W dodatku nawet kon-figuracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi.Sklepów ani śladu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •