[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.John zbudził się z uczuciem, że gorączka się wypaliła.Był słaby, każda zmiana pozycjipopychała serce do gonitwy, ale umysł miał jasny, ciało lekkie, trzezwe spojrzenie.Znówwiedział, co zaszło, i wiedział też, że jest uratowany.Była tam zasłona, którą pamiętał, zasłona z tkaniny w kratkę, jaśniała, gdyż na zewnątrzpanował dzień i świeciło słońce.Było słychać głosy, dalekie wołania, bliskie rozmowy, wokółmusiały być setki ludzi.Pobrzękiwał metal, kamienie stukały o kamienie, skrzętna pracowitość.A wszystko to przesiąknięte gryzącym zapachem śmieci, dymu, rozkładu, zgnilizny.Powietrze było brudne.On był brudny.Czuł się tłusty.Skórę pokrywała mu warstwanierozpuszczalnego łoju, bielizna wrzynała się sztywno i kleiście w kroku, skóra na głowieswędziała rozpaczliwie.Kiedy dotknął swojej brody, odkrył zarost, i to jaki, wielki Boże - jakdługo musiał być chory? To już nie była kłująca bródka, ale miękka, długa broda, jakiej nie miałjeszcze nigdy w życiu.Rozejrzał się.Nędzne schronienie z blachy falistej i kartonu, tylko obok niego byłkawałek kruszącego się muru.Zajmował jedyne legowisko w pomieszczeniu, pełen guzów ipęknięć materac nakryty szarym kocem.Obok niego stały kartony po pomarańczach izwichrowany, spłowiały koszyk z dobytkiem, osmalony obraz Matki Boskiej był jedyną ozdobą,pod nim wisiał kawałek stłuczonego lustra, a na ziemi, wzdłuż muru, stały brudnozielone butelki z wodą, pudło pomarszczonych jarzyn i, osobliwa tutaj, para butów na wysokich obcasach.Przewrócił się na bok, jęknął przy tym, mógł teraz w kawałku lustra dojrzeć swojeodbicie, i zobaczył obcego.Zapadłe policzki na wychudłej twarzy, sfilcowane włosy, do tegoosobliwie skłębiona broda: nawet własna matka by go nie poznała.Musi być tu już co najmniejod dwóch tygodni, jeśli nie dłużej.O ile ten, którego widzi w lustrze, to naprawdę on.O ilejakimś cudem albo przez nielegalną operację jego dusza nie znalazła się w ciele innej osoby,jakiegoś starego włóczęgi i zbieracza śmieci.Nie był całkiem pewny.Odsunięto kotarę, do środka wpadła szeroka smuga światła, odzierając kryjówkę zwszelkiego malowniczego uroku i bezlitośnie obnażając jej nędzę.John rozglądał się, mrugając.Ona.Ta, która go uratowała, zabrała ze śmietniska, uwolniła, przygarnęła i pielęgnowała.Mała,ciemnoskóra kobieta z szeroką twarzą o indiańskich rysach i tłustych, czarnych włosach, ubranaw prostą sukienkę w nieokreślonym kolorze, stała i patrzyła na niego spokojnie.- Ty dobrze? - zapytała.- Tak.Dziękuję - skinął głową John.- Czuję się już o wiele lepiej.Bardzo dziękuję, żemnie pani przygarnęła; myślałem już, że umrę tam na tych śmieciach.Pokiwała lekko głową, jakby musiała przemyśleć to, co powiedział, wyglądała nazmartwioną.- Ty iść - powiedziała potem.- Jedna godzina.Potem wrócić.Okay?John patrzył na nią zbity z tropu, niepewny, czy ją dobrze zrozumiał.- Mam wyjść na godzinę?- Tak.Godzina, potem wrócić.Położyć.- Jasne - przytaknął.- Nie ma problemu.- Usiadł i zauważył, że jednak jest problem.Musiał podeprzeć się o kamienną ścianę, aż ustało ciemne migotanie wokół niego.- Nie maproblemu - powtórzył mimo to i spróbował stanąć na nogach.Sufit był za nisko, by sięwyprostować, ruszył więc na zewnątrz, odsunął zasłonę i zamrugał w jaskrawym świetle dnia.- Ja ciebie zawołać - usłyszał ją, głos dochodził od rozmytej twarzy na oślepiająco jasnymtle.- Jasne - odpowiedział John, mocno kiwając głową i wymacał drogę wzdłuż resztki muruwysokiego do bioder.Szedł tak jakiś czas, aż jakieś zwierzę otarło mu się o nogi, kot, i pomyślał,że może lepiej będzie nie oddalać się tak bardzo od chaty.Nie czuł się jeszcze naprawdę dobrze, o nie.Azawiącymi oczyma rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby usiąść.Dym palił go w nos i w oczy, ocierając je wierzchem dłoniodkrył, że dym wydobywa się z ogniska w pobliżu.Stał na nim pogięty garnek, w którymbulgotało coś, co pachniało warzywami i kukurydzą.Dwa parchate psy leżały obok zwywieszonymi językami.Pojawiła się przygarbiona, stara kobieta, zamieszała zupę i burknęłacoś nieprzyjaznie, John nie zrozumiał nawet, czy do niego, czy do psów.Na wszelki wypadekwstał i poszedł dalej.Było tu prawdziwe osiedle u stóp góry śmieci, wioska z blachy, płacht plastyku idrewnianych desek, wzniesiona na gruzie, wzgórzach zbutwiałego papieru i hałdach podartych nastrzępy plastykowych worków [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •