[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Skrzywił się niemiłosiernie.- Przypuszczam, że piwo wytrzęsione w pełnym słońcu na grzbiecie jucznego zwierzęcia traci nieco na smaku.- Tak jakby.Co cię opętało, Dojango? - zapytałem.- Wyjątkowo namolny sprzedawca.Po kolacji długo siedzieliśmy wokół ogniska, patrząc, jak dogasa.Od czasu do czasu ktoś opowiedział anegdotę lub żart, ale najczęstszym tematem były możliwości rozprawienia się z jednorożcami, jeśli dojdzie do spotkania.Nie brałem udziału w rozmowie.Zacząłem się martwić moją niespodzianką.Coś się musiało przydarzyć.Mieli już dość czasu, żeby dotrzeć do gniazda.Tak mi się przynajmniej wydaje.Może niewolnik krwi zdradził się? Może go znaleźli? Bez niego perspektywy są raczej marne.Możemy łazić po Kantardzie i szukać aż do chwalebne] starości.W którymś momencie przyznam się do porażki i ruszymy na północ.Podejrzewam, że będziemy się tak miotać, dopóki nasze zapasy nie schudną na tyle, że wystarczy ich jedynie na podróż lądem do Taelreef, najbliższego przyjaznego portu po Full Harbor.Powrót w łapy majora, nawet tu, na pustyni, wydaje się szaleństwem.Jeden z grolli opowiadał kawał Morleyowi, który chichotał przez cały czas.Przestałem zwracać na nich uwagę i ułożyłem się do drzemki.- Hej, Garrett.Musisz usłyszeć tę historię.Doris właśnie mi ją opowiedział.Pękniesz ze śmiechu.Jęknąłem i otworzyłem oczy.Ogień już zgasł, a czerwone, ponure węgle dawały zdecydowanie za mało światła.Nawet w tych warunkach było widać, że słowa Morleya nie mają nic wspólnego z jego wyrazem twarzy.- Jeszcze jedna z tych smętnych, żałosnych historyjek o lisie, który przechytrzył niedźwiedzia, dobrał się do jego jagód, pożarł wszystkie, dostał biegunki i zasrał się na śmierć? - Była to najbardziej znana z grollich anegdot, ale nawet ona nie miała ani dobrej pointy, ani morału.- Nie.Tę złapiesz od razu.A jeśli nawet jej nie zrozumiesz, śmiej się głośno i długo, żeby się nie obraził.- Jak mus, to mus.- Właśnie mus.- Przesunął się i usiadł blisko mnie.- Jesteśmy obserwowani przez dwóch nocnych ludzi.Śmiej się.Nawet mi się to udało, bez patrzenia na boki.Czasami zadziwiam sam siebie.Doris zawołał coś do Marshy, który odpowiedział donośnym grollim śmiechem.Wyglądało to tak, jakby się zakładali, jak zareaguję.Wygrał Marsha.- Doris i Marsha skoczą na podglądaczy.Może potrafią ich załatwić, a może nie.Nie rozglądaj się.Kiedy skończę opowiadać kawał, wstaniemy i ruszymy w stronę Dorisa.Chichocz i kiwaj głową.- Myślę, że poradzę sobie bez dodatkowych uwag reżysera.-Zachichotałem i kiwnąłem głową.- Kiedy Doris ruszy, pójdziesz za nim i zrobisz to, co trzeba.Ja pójdę za Marsha.- Dojango? - Walnąłem się w kolano, krztusząc ze śmiechu.- Pilnuje centaura.Zeck Zack wcisnął się w szczelinę, by nic nie mogło go zaatakować od tyłu.Nogi zwinął pod siebie, podbródek wsparł na złożonych ramionach i wyglądał na głęboko uśpionego.- Gotów? - zapytał Morley.Przybrałem minę bohatera nr l, która mówiła, że jestem wieloletnim i zasłużonym mordercą wampirów.- Prowadź, chłopie.Idę tuż za tobą.- Ryknij śmiechem.Ryknąłem, jakbym usłyszał dowcip o młodej żonie, która nie wiedziała, że ptak przed wbiciem na rożen powinien być oskubany.Morley przykleił sobie odpowiedni wyszczerz i wstał.Ja także się podniosłem, usiłując pokonać sztywność w kolanach.Podeszliśmy do Dorisa.Doris i Marsha ruszyli z zadziwiającą zwinnością.Przebiegłem tylko dwa kroki, kiedy zobaczyłem coś czarnego, trzepoczącego się wśród kamieni.Doris dorwał to i natychmiast rozległ się przeraźliwy wrzask i skowyt.Wkrótce gdzieś za moimi plecami zawtórował mu podobny.Nie obejrzałem się.Kiedy dotarłem na miejsce, Doris trzymał wampira w niedźwiedzim uścisku, pyskiem na zewnątrz.Jego mięśnie były napięte do granic możliwości, stawy trzeszczały.Silny przecież groll miał wyraźne kłopoty z utrzymaniem chwytu.Z ran od szponów na jego boku sączyła się krew.Jej zapach przyprawił wampira o szaleństwo.Kły minęły ramię grolla dosłownie o dwa centymetry.Niech zatopi choć jeden, a już po Dorisie.Wstrzyknie mu jad nasenny, który może powalić mastodonta.Stanąłem z nożem w jednej, a srebrną półmarkówką w drugiej ręce, zastanawiając się, co robić.Ilekroć mijała mnie opazurzona tylna łapa, usiłowałem przeciąć ścięgno nad piętą.Nagle błysk światła rozjaśnił mrok.Dojango ponownie rozniecił ogień.Doris złapał kostki wampira między kolana.Rzuciłem się w przód, usiłując trafić ostrzem w kolano diablęcia, żeby je okulawić.Nóż skręcił o centymetr.Trafiłem w kość.Ostrze ześliznęło się, tnąc ciało twardsze niż wysuszony rzemień.Z rany spłynęły ze trzy krople płynu.Wampir wydał z siebie ostry, piskliwy wrzask bólu i wściekłości.Spojrzał płonącymi ślepiami, usiłując pochwycić mnie w sidła śmiertelnie hipnotycznego wzroku.Zanim rozpoczęło się gojenie, wcisnąłem do rany półmarkówkę.Zrobiłem to tak szybko, zręcznie i instynktownie, że do dziś się dziwię.Wampir zamarł na długą chwilę.Martwe wargi odwinęły się i wydały z siebie wycie tak okropne, że przestraszyło nawet skały i musiało być słyszalne w promieniu trzydziestu kilometrów: wycie zdradzonej nieśmiertelności.Zacisnąłem ranę, żeby utrzymać w niej monetę.Nocny potwór odchylił się w tył jak człowiek w ostatnich chwilach agonii, syknął, zabulgotał i zadrżał tak potężnie, że ledwo go utrzymaliśmy.Ciało wampira już miękło.Wokół półmarkówki miało konsystencję galarety.Zaczęło przeciekać mi między palcami.Doris rzucił to świństwo na ziemię.Ogień malował jego ogromną zieloną twarz w ciemne i jasne plamy odrazy i nienawiści.Ścierwo leżało na kamieniach, wciąż sycząc i drąc swoją nogę pazurami.Silny egzemplarz.Trucizna powinna zadziałać wcześniej.Doris złapał głaz, mniej więcej dwa razy większy ode mnie, i rozwalił bestii łeb.Przez kilka sekund przyglądałem się, jak ciało wampira zmienia się w galaretę i ocieka z kości.I, jakby śmierć stwora miała być sygnałem, pojawiło się moje objawienie.Znałem kierunek.Kiedy przyjdzie świt.Jeśli przyjdzie w ogóle.Marsha i Morley jeszcze walczyli z drugim wampirem.Doris biegł im na pomoc.Po drodze zgarnął trzymetrową maczugę.Zadygotałem na całym ciele i także ruszyłem z odsieczą.Kiedy się zbliżaliśmy, nocny potwór jakimś cudem wyrwał się z matni.Upadł na ziemię, po czym wyleciał w powietrze trzydziestometrowym skokiem, który ignoranci uważają za latanie wampirów.Skok rzucił go wprost na mnie.Nie przypuszczam, żeby to było umyślne.Sądzę, że skoczył byle gdzie, oślepiony ogniem.Otworzył pysk, kły zalśniły, ślepia zabłysły, pazury wyciągnęły się.To był „on” czy „to”? Za życia było rodzaju męskiego.Wciąż jeszcze mogło płodzić małe.Czy jednak zasługiwało.Pała Dorisa wyszła mu na spotkanie.Wampir łukiem poleciał w tę stronę, z której się pojawił, i upadł do stóp Marshy.Ten przygniótł go głazem, zanim gadzina w ogóle zdołała się poruszyć.O ile jeszcze była w stanie.Nie patrzyłem, co działo się dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
-
Menu
- Index
- Paul Thompson, Tonya Cook Dra Zaginione Opowiesci t.3
- Thompson Poul, Tonya Cook Dra Zaginione Opowiesci t.3
- Cook Robin Rok interny by sneer
- Cook Robin Dopuszczalne ryzyko by sneer
- Cook Robin Zabawa w boga by sneer
- Cook Robin Zabojcza kuracja by sneer
- Cook Glenn Czerwone Zelazne Noce
- Cook Robin Zaraza by sneer
- Cook Robin Zabawa w Boga (2)
- Dominik Myrcik Na krawedzi prawdy
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- sp6zabrze.htw.pl