[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Jakie ptaki? O, psia mać! W las! W las, żywo!Szarlej z rozmachem uderzył konia po zadzie, sam zaś puścił się takim pędem,że spłoszony do galopu koń zdołał go doścignąć dopiero za linią drzew.W lesieReynevan zeskoczył z siodła, zaciągnął wierzchowca w chaszcze, potem dołączyłdo demeryta, obserwującego gościniec z zarośli.Przez chwilę nic się nie działo,ptaki przestały skrzeczeć, było cicho i tak spokojnie, że Reynevan już, już sposobiłsię wydrwić Szarleja i jego przesadną płochliwość.Nie zdążył.130 Na rozstaje wpadli czterej jezdzcy, otoczyli dziada wśród łomotu kopyt i chra-pu koni. To nie strzegomscy  mruknął Szarlej. A więc muszą to być.Rein-marze? Tak  potwierdził głucho Reynevan. To oni.Kyrielejson pochylił się z kulbaki, głośno pytał o coś dziada, Stork z Gorgowicnapierał na niego koniem.Dziad kręcił głową, składał ręce, niechybnie życząc im,by ich wspomagała święta Petronela. Kunz Aulock  rozpoznał, zaskakując Reynevana, Szarlej  vel Kyrie-lejson.Kawał zbója, choć przecież rycerz ze znacznego rodu.Stork z Gorgowici Sybek z Kobylejgłowy, rzadkie łotry.A ten w kuniej czapce to Walter de Barby.Obłożony klątwą biskupią za napad na folwark w Ocicach, własność raciborskichpanien dominikanek.Nie wspomniałeś, Reinmarze, że twoim tropem podążają ażtakie sławy.Dziad padł na kolana, nadal składał ręce, błagał, krzyczał i bił się w piersi.Kyrielejson zwisł z siodła i chlasnął go przez grzbiet nahajem, użytek z batówzrobili też Stork i pozostali, przy czym zrobił się ścisk, w którym wszyscy wzajemsobie przeszkadzali, a konie jęły się płoszyć i ciskać.Stork i obłożony klątwą deBarby zeskoczyli więc z siodeł i zaczęli okładać wrzeszczącego dziada kułakami,a gdy upadł, wzięli się do kopania.Dziad wrzeszczał i wył, aż litość brała.Reynevan zaklął, walnął pięścią w ziemię.Szarlej spojrzał na niego koso. Nie, Reinmarze  powiedział zimno. Nic z tych rzeczy.To nie są fran-cuscy lalusie ze Strzegomia.To jest czterech kutych, uzbrojonych po zęby zbójówi rzezników.To jest Kunz Aulock, któremu chyba nie dałbym rady nawet jeden najednego.Porzuć więc głupie myśli i nadzieje.Siedzimy jak myszy pod miotłą. I przypatrujemy się, jak mordują Bogu ducha winnego człowieka. I owszem  odparł po chwili demeryt, nie spuściwszy wzroku. Bojeśli mam wybierać, moje życie bardziej mi lube.A ja, prócz ducha Bogu, winienjestem kilku osobom pieniądze.Byłoby to nieetycznym głupim ryzykanctwempozbawiać ich szans na zwrot długu.Zresztą, próżno gadamy.Już po wszystkim.Znudzili się.W rzeczy samej, de Barby i Stork potraktowali dziada kilkoma pożegnalnymikopniakami, napluli na niego, wsiedli na konie, za chwilę cała czwórka galopo-wała, hałłakując i wzbijając kurz, w kierunku Jaworowej Góry i Zwidnicy. Nie zdradził nas  westchnął Reynevan. Zbili go i skopali, a on nasnie wydał.Na przekór twoim szyderstwom, ocaliła nas dana biednemu jałmużna.Miłosierdzie i szczodrość. Gdyby Kyrielejson, miast brać się do bata, dał mu skojca, dziadyga wy-dałby nas jednym tchem  skomentował zimno Szarlej. Jedziemy.Niestety,znowu przez dzikie bezdroża.Ktoś tu, jak pamiętam, przechwalał się całkiem nie-dawno, że zgubił pościg i zatarł za sobą ślady.131  A nie godzi się  Reynevan zlekceważył sarkazm, patrzył, jak dziad naczworakach szuka w rowie czapki  nie godzi się odwdzięczyć? Dać nawiązkę?Dysponujesz wszak pochodzącym z grabieży grosiwem, Szarleju.Okaż więcejmiłosierdzia. Nie mogę  w butelkowych oczach demeryta zapaliła się drwina. A toz miłosierdzia właśnie.Dałem dziadowi fałszywą monetę.Gdy będzie próbowałwydać jedną, obiją go tylko.Jeśli złapią z kilkoma więcej, powieszą.Miłosiernieoszczędzę mu więc takiego losu.W las, Reinmarze, w las.Nie trwońmy czasu.* * *Spadł krótki i ciepły deszcz, gdy ustał, mokry las zaczął zasnuwać się mgłą.Ptaki nie śpiewały.Było cicho.Jak w kościele. Twoje grobowe milczenie  odezwał się wreszcie idący obok konia Szarlej zdaje się coś wskazywać.Dezaprobatę jakby.Pozwól, niech zgadnę.idzieo tego dziada? Owszem, o niego.Postąpiłeś nieładnie.Nieetycznie, delikatnie mówiąc. Ha.Ktoś, kto zwykł pieprzyć cudze żony, zaczyna nauczać moralności. Nie porównuj, łaskawie, rzeczy nieporównywalnych. Tylko ci się zdaje, że są nieporównywalne.Nadto, mój niecny, w twymmniemaniu, uczynek podyktowany był troską o ciebie. Zaiste, trudno to pojąć. Przy sposobności ci to wyjaśnię  Szarlej zatrzymał się. Na razie jed-nak proponowałbym skupienie się na rzeczy ważniejszej nieco.Nie mam miano-wicie pojęcia, gdzie jesteśmy.Zgubiłem się w tej parszywej mgle.Reynevan rozejrzał się, spojrzał w niebo.W rzeczy samej, przezierający przezmgłę blady krążek słońca, jeszcze przed momentem widoczny i wskazujący kie-runek, teraz znikł zupełnie.Gęsty opar wisiał nisko, niknęły w nim nawet czubkiwyższych drzew.Przy ziemi mgła zalegała miejscami tak, że paprocie i krzakizdawały się wystawać z oceanu mleka. Miast frasować się losem ubogich dziadów  odezwał się znowu demeryt i przeżywać rozterki moralne, użyłbyś raczej swych talentów celem odnalezie-nia drogi. Słucham? Daruj mi miny niewiniątka.Dobrze wiesz, o czym mówię.Reynevan też uważał, że nawęzy będą nieodzowne, nie zsiadał jednak z ko-nia, zwlekał.Był zły na demeryta i chciał dać mu to odczuć.Koń parskał, chrapał,trząsł łbem, tupał przednim kopytem, odgłos tupania głucho niósł się przez zato-pioną w mgle knieję.132  Czuję dym  oświadczył nagle Szarlej. Gdzieś tu palą ogień.Drwalealbo węglarze.U nich wypytamy się o drogę.A twoje magiczne nawęzy zacho-wamy na lepszą okazję.Twoje demonstracje również.Ruszył szparko.Reynevan ledwie za nim nadążał, koń wciąż boczył się, opie-rał, chrapał niespokojnie, miażdżył kopytami bedłki i surojadki.Wysłany grubymdywanem zbutwiałych liści grunt zaczął się nagle obniżać, nie wiedzieć kiedyznalezli się w głębokim jarze.Zciany jaru porastały pochyłe, koślawe, obrośnię-te liszajami mchu drzewa, ich odsłonięte przez osuwającą się ziemię korzeniewyglądały jak macki potworów.Reynevan poczuł ciarki na plecach, skurczył sięw siodle.Koń parskał.Z mgły przed sobą usłyszał klątwy Szarleja.Demeryt stał w miejscu, w którymjar rozwidlał się na dwie odnogi. Tędy  rzekł wreszcie z przekonaniem, podejmując marsz.Jar wciąż się rozwidlał, byli wśród istnego labiryntu parowów, zapach dymuzaś, jak zdawało się Reynevanowi, dochodził ze wszystkich stron naraz.Szarlejszedł jednak prosto i pewnie, dziarsko przyspieszył kroku, ba, zaczął sobie nawetpodgwizdywać.I przestał równie szybko, jak zaczął.Reynevan zrozumiał, dlaczego.Gdy pod podkowami zachrupały kości.Koń zarżał dziko, Reynevan zeskoczył, oburącz uwiesił się uzdy, w samą po-rę, chrapiący panicznie gniadosz łypnął na niego zalęknionym okiem, cofnął się,ciężko bijąc kopytami, krusząc czerepy, miednice i piszczele.Stopa Reynevanauwięzia między połamanymi żebrami ludzkiej klatki piersiowej, strząsnął ją dzi-kimi wymachami nogi.Dygotał z odrazy.I strachu. Czarna Zmierć  powiedział stojący obok Szarlej. Zaraza roku tysiąctrzysta osiemdziesiątego.Wymierały wtedy całe wsie, ludzie uciekali do lasów,ale i tam dopadał ich mór.Umarlaków chowano po jarach, jak tu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •