[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Walczyliśmy. Ze sobą?  W moim wzroku musiało być coś takiego, że uśmiechnął sięmimo woli.Był to jeden z najsmutniejszych uśmiechów, jakie zdarzyło mi sięw życiu oglądać. Nie bój się  powiedział. Jestem przy zdrowych zmysłach.Teraz jużtak  położył akcent na słowie  teraz. Wiesz, gdzie to jest? Uhm.Byłem tam. Byłeś? Tak.przywitali mnie ogniem.Potem sam strzelałem. Jak się wydostałeś poza kordon? Wtedy nie było jeszcze tych stożków.Tylko antypola.Nazywali te strefy antypolami.Można i tak. Uster też tam jest?  pytałem dalej. Nie.Wziął  Monitor i poleciał na Trzecią.Mówił, że to jedyna szansa.Jazostałem, bo. zająknął się.Jasne.Został, żeby pilnować pozostałych.Ale jeśli tak, to znaczy, że nie tkwili cały czas w strefach zerowych.Skoro byliw stanie przytomnie rozmawiać.Nie było Ustera.W ich położeniu mógł rzeczywiście próbować tylko jednego.Kontaktu.Za wszelką cenę.Kontaktu, w wyniku którego przekonałby mieszkań-130 ców układu Alfy, że nie mają do czynienia z dzikusami.Mało było szans, by niezapłacił ceny, na jaką się zdecydował, podejmując tę próbę. Zaprowadzisz nas tam  rzuciłem.Wyprostowałem się i ruszyłem w kie-runku fotela, zajętego przez nieprzytomną kobietę.Wyprzedził mnie szybkimikrokami i zastąpił drogę. Thaal  bąknął, nie patrząc mi w oczy.Stanąłem. Nazywaj mnie Al.O co chodzi? Jedno pytanie.Co j e s z c z e chcesz wiedzieć?W tym momencie zrobiło mi się go szczerze żal. Nic, Kros  powiedziałem półgłosem. Naprawdę nic.Twarz mu się wygładziła.Powoli skinął głową. To dobrze  szepnął. To bardzo dobrze.Kobieta poruszyła wargami.Przez moment spoglądała na mnie półprzytom-nym wzrokiem, ale zaraz powieki jej opadły.Była niemal naga.Zostały z niejskóra i kości.Jedynie po oprawie oczu i gładkiej cerze można było poznać, że nieprzekroczyła czterdziestki.Schyliłem się.Jej ramię od łokcia do barku pokrywały drobne, czerwone cętki.Odwróciłem głowę i poszukałem wzrokiem w stosach rupieci, zalegających pod-łogę.Jest.Rzucona jakby ze złością w kąt, za postawami pulpitów, leżała mlecz-nobiała półautomatyczna strzykawka.Wziąłem w ręce to nic prawie nie ważące ciało i zaniosłem na fotel diagno-styczny.Krosvitz poszedł za mną. To jest Ann  mruknął po chwili, pomagając mi zamknąć obwody. Jejsiostra. Wiem  przerwałem ostro.Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniemi umilkł.Kiedy zdjąłem pled, żeby ją umyć, bo sama nie byłaby w stanie przejśćdo łazienki, spuścił wzrok i odwrócił głowę.Miał prawo czuć się podle.Tylko żeto już teraz wyłącznie jego sprawa.Automat marudził.W nieskończoność zmieniał numerację.Musiało brakowaćjakichś składników.Pomyślałem o Linie.Daleko mi było do zadowolenia z siebie.Ale musiałemsię uśmiechnąć.I raptem, nie wiadomo dlaczego, przyszedł mi na myśl Uster.Lina i Uster.Co u licha?Nagle zrozumiałem.Zrobię wszystko, żeby go znalezć.Dla niej.Sam tegojeszcze nie pojmowałem.Ale czułem, że coś się we mnie przesiliło.Znajdę goi wyciągnę choćby z grobu.Nigdy w życiu nikt nie był mi tak potrzebny, jak terazUster.Itia.mniejsza o nią.Nie chodzi o Itię.Więc o co?Mój głośniczek obudził się i zaświergotał.No, tak  przemknęło mi przezmyśl  program.Znowu się uśmiechnąłem.131  Dobra, dobra  mruknąłem, jak zawsze w takich wypadkach i zająłem sięjuż wyłącznie Ann.Po kilku minutach przyszła trochę do siebie.Przynajmniej na tyle, że mogłaprzełknąć kubek koncentratu.Patrzyła na mnie przytomnie i kilka razy otwierałausta, ale nie pozwoliłem jej mówić.Zaniosłem ją do sterowni, gdzie było trochęczyściej i umieściłem w fotelu pilota.Otuliłem ją pledem i wróciłem do nawiga-torni.Z kolei zajęliśmy się drugą kobietą z załogi  Monitora , Bistra, potem Thorn-sem, a następnie pozostałymi.Pracowaliśmy bite dwie godziny.Zabrakło foteli,więc posłałem Krosvitza, żeby wymontował kilka z najbliższych kabin.Zrobił toszybko i bez zmęczenia.Był już dobry.W końcu wszyscy byli już zbadani, naszpikowani lekami, wykąpani i nakar-mieni.Stosunkowo najbardziej poszkodowany był Thorns.Głęboka rana w ple-cach, nad prawą łopatką, goiła się jednak bez komplikacji.Przypomniałem sobiejego przestrzelony skafander, o który potknął się Snagg w kabinie  Heliosa , i po-myślałem, że chłop miał dużo szczęścia.Nie Snagg, oczywiście.Kiedy ludzie spoczęli już w rozłożonych fotelach i kiedy większość z nich za-padła w drzemkę, wezwałem automaty oczyszczające.Z jakąś mściwą satysfakcjąobserwowałem znikające w mgnieniu oka cuchnące resztki, porwane mikrofilmy,brudną odzież i splamione bandaże.Następnie przeszedłem do sterowni i połą-czyłem się z Rivą.Kazałem mu zameldować w bazie, że pierwsza część zaprogra-mowanej przez nią ekspedycji inforpolu osiągnęła sukces.Za wcześnie na radość.Tym niemniej jakiś komunikat powinni już z tego wysmażyć.Riva rozmawiał ze mną spokojnie, ale wyczułem, że ma już serdecznie dośćnieustannego kręcenia się w kółko u podnóża rakiety.Trudno.Teraz bardziej niżkiedykolwiek nie wolno nam ryzykować.Powiedziałem mu, że przewiduję startmniej więcej za godzinę i wyłączyłem się.Brakowało dziewięciu osób.Krosvitz zapewniał, że poza zgromadzonymiw nawigatorni, na statku nie ma żywego ducha, ale wolałem sam się o tym prze-konać.Zresztą i tak przed startem trzeba było wszystko przejrzeć.Uruchomiłemautomaty kontrolne, zostawiłem Krosvitza przy uratowanych, a sam wybrałem siędo kabin osobowych.W pierwszych sześciu poza wszechobecnym bałaganem nie znalazłem nic in-teresującego.To znaczy nic ponad to, czego się spodziewałem.Postałem chwilę w szybie korytarza, wpatrzony w spokojną perspektywęświateł, wypłaszających cień najgłębszych zakamarków, po czym uruchomiłemdzwig i zjechałem piętro niżej.Tutaj drzwi najbliższej kabiny stały otworem.Wszedłem i stanąłem jak wryty.Kramik początkującego antykwariusza.Zarazem buduar podupadłej dziewięt-nastowiecznej kokoty i składnica odpadków.Kiosk z odpustowymi smakołykami,jaki oglądałem w mediolańskim muzeum folkloru.132 Było tu wszystko.Stare ubiory robocze, relaksowe, wieczorowe, stosy ko-smetyków, nie używanych od lat i nie wytrzymujących porównania z najlichszymzestawem, dostarczanym automatycznie do każdej łazienki, tak samo jak gaz czywoda.Setki mikrofilmów, z których samotny lokator kabiny nie mógł mieć naj-mniejszego pożytku, z tej prostej przyczyny  że do końca życia nie zdążyłby ichprzejrzeć, chociażby pobieżnie.Stosy drobnych elementów aparatury łącznościi zasilającej.Okulary, ołówki magnetyczne, latarki, zapasowe butle tlenowe, ste-laże, zwoje tkanin i kartony folii.I żywność.Zwały koncentratów w oryginalnychpojemnikach i luznych paczkach, kanistry i gruszki z płynem odżywczym zalega-ły dosłownie wszędzie.Początkowo układane starannie, bliżej wejścia walały sięjuż bezładnie pod stołem, na leżance, na każdym wolnym skrawku podłogi.Wyobraziłem sobie sylwetkę człowieka, przemykającego chyłkiem, rzucają-cego na boki trwożne i chytre zarazem spojrzenia, niosącego swój zebrany z za-plecza wspólnej nawigatorni, nonsensowny łup.Gromadzenie sprzętów.Jak naj-szybciej i jak najwięcej.Stale, godzina po godzinie, dzień po dniu przybywałow tej pojedynczej kabinie rzeczy, które chory, porażony człowiek chciał mieć zazamkniętymi drzwiami własnego azylu, zawsze pod ręką, zawsze tylko dla siebie.G r o m a d z e n i e s p r z ę t ó w.Mimo woli przyszło mi na myśl przekleństwo, jakie rzucano w starożytności [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •