[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaczął już gratulować sobie z powodu udanegomarszu przez równinę, kiedy na drodze stanął mu samotny nosorożec.Nosorożec patrzył na niego parskając, a następnie zaczął obiegaćwkoło, żeby złapać wiatr.Sloane zdjął strzelbę powoli z ramienia itrzymał ją przed sobą mając nadzieję, że nie będzie musiał jej użyć iujawnić swojej obecności słoniowi.Nosorożec zatrzymał się w odległości około sześćdziesięciujardów, a następnie zaczął ryć ziemię kopytami parskając gniewnie.Chwilę pózniej zbliżył się na około dwadzieścia jardów i skręcił podprostym kątem.Sloane stał nieruchomo, a nosorożec znowu zaczął krążyćwyraznie zaniepokojony zapachem.Jeszcze raz zwierzę pochyliło głowęi ruszyło do ataku, żeby znowu skręcić w odległości dwudziestu jardów.W końcu odwróciło się potrząsając gniewnie głową i oddaliło sięgalopem.Sloane odczekał jeszcze minutę, żeby upewnić się, że nie wróci, apo chwili ruszył znowu w kierunku zagajnika.W miarę zbliżania się dodrzew napotykał coraz mniej zwierząt, może dlatego, że drzewastanowiły świetną kryjówkę dla drapieżników.Zwierzęta uciekały najego widok.Rozglądał się po ziemi szukając tropów słonia.Nie znalazłjednak niczego.Zaczął skręcać w lewo w nadziei, że ujrzy słonia narówninie.Obszedł już prawie jedną trzecią zagajnika, kiedy usłyszał wołanie.- Bwana, wrócił między drzewa!- Wrócił między drzewa? - mruknął Sloane do siebie.- Jak, udiabła, dostał się tam, że go nie widziałem?Sprawdził ładunki.Dwa naboje umieścił między palcami lewejdłoni i wszedł w głąb zagajnika.Zagajnik ten miał około dwieściejardów średnicy.Wszedł może na dwadzieścia stóp w gąszcz i zatrzymał się.Nasłuchiwał odgłosów, które mogłyby pomóc mu zlokalizować słonia. Burczenia w brzuchu słonia, trzasku gałązek, czegokolwiek.Nieusłyszał nic.Po chwili ruszył naprzód.Znowu zatrzymał się.Znowu nieusłyszał nic, oprócz ćwierkania ptaków i grania świerszczy.Chciał zawołać Murzyna, żeby dowiedzieć się, czy słoń znowuwyszedł z zagajnika, ale bał się zdradzić, gdzie jest, więc stopa po stopieszedł przez zagajnik.Nie sięgał wzrokiem dalej niż na dziesięć stóp,często nawet na pięć i nagle zdał sobie sprawę z idiotyzmu tropieniaMalima Temboz w gąszczu.Cofnął się szybko i gdy wyszedł na otwartąprzestrzeń, odetchnął z ulgą.Cofnął się na około pięćdziesiąt jardów i zawołał na Murzyna.- Czy wciąż tam jest?- Ndio, Bwana.- Poczekamy z dziesięć minut, dopóki nie zapomni, że tu jestem.Ty zaczniesz hałasować z tamtej strony.Może uda się go wystraszyć wmoim kierunku.- On się nie boi hałasu, Bwana! - zawołał Karenja.- Jednak spróbujemy.Karenja nic nie odpowiedział i ruszył we wskazanym kierunku.Pookoło piętnastu minutach zaczął uderzać w gałęzie i wrzeszczeć z całychsił, podczas gdy Sloane przyklęknął ze strzelbą w dłoniach i wpatrywałsię w ścianę drzew czekając, że za chwilę słoń wychynie spomiędzynich.Hałas umilkł jakieś dziesięć minut pózniej, a po pół godzinieKarenja potulnie okrążył zagajnik i wrócił do Sloane a.- Co tu robisz? - spytał myśliwy.- Myślałem, że pan zginął, Bwana.Nie słyszałem wystrzałów -wyjaśnił Karenja.- Przyszedłem, żeby zabrać pańskie ciało domisjonarzy.- Dzięki - powiedział Sloane.- Mam wrócić robić hałas, Bwana?- Nie.To nic nie daje.- To co będziemy robić?- Czekać - powiedział Sloane.Postukał znacząco w manierkę.- Mamy więcej wody niż on.Wodopój jest o milę stąd.Prędzej czy pózniej będzie musiał wyjść.- Prędzej czy pózniej człowiek musi zasnąć.- Jak zawsze optymista - powiedział Sloane.- Czy mam wrócić na drugą stronę, Bwana?- Tak.Myślę, że tak będzie lepiej.Wez to ze sobą.Podał Murzynowi lunetę.- Może się przydać, jeżeli wymknął się, kiedy tu rozmawialiśmy.Karenja wziął lunetę i oddalił się truchtem.Sloane zdjął plecak,wyjął kawałek suszonego mięsa i zaczął go żuć.Zapadał zmierzch.Nadchodził wieczór, a słoń nadal pozostawał w ukryciu wśród drzew.W końcu Sloane zadecydował, że było zbyt ciemno, żeby cośzobaczyć.Rozpalił więc duże ognisko raczej po to, żeby móc lepiejcelować niż odstraszyć drapieżniki.Usiadł przy ogniu, oparł się o plecaki położył strzelbę delikatnie na kolanach.W oddali stęknął lew i stado antylop poruszyło się niespokojnie.Działo się to jakąś milę w kierunku zachodnim.Gdzieś zaryczał lamparti rozległ się krzyk antylopy.Znów zapadła cisza.Nagle Sloane instynktownie podniósł głowę.Malima Tembozszarżował na niego cicho, jak sama noc, bez ryku, bez ostrzegawczegotrąbienia.Myśliwy podniósł strzelbę do ramienia i patrzył na potężną bestię.Wielkie uszy zasłaniały księżyc i gwiazdy, ziemia drżała przy każdymkroku ogromnego cielska, potężne kolumny kłów zdawały się sięgać wnieskończoność.- Jesteś dokładnie taki, jak mówili wyszeptał Sloane, patrzącznieruchomiały, jak słoń pędzi ku niemu.W ostatniej chwili oddał strzał.Kula wzbiła chmurkę, kurzu nadczołem potwora.Nie zatrzymała go jednak.Nawet nie zwolnił biegu.Sloane wiedział podświadomie, że tak się stanie.Patrzył z podziwem, jak gruba trąba i lśniące kły sięgały po niego.Uznał, że taki widok może człowiekowi starczyć na całe życie.Jednakzostało mu go bardzo niewiele.Kilka minut pózniej Karenja znalazł to, co zostało z jego Bwany.Poczekał do rana i pochował poszarpany szary mundur, a ponieważwiedział, jak biali ludzie postępują ze swymi zmarłymi, na grobie umieścił krzyż, a na nim zawiesił doszczętnie zniszczony stetsonSloane a.Wrócił do swej wioski, zapłacił wodzowi okup, kupił żonę i resztężycia spędził hodując kozy.Jeśli już człowiek raz polował na MalimaTemboz, to nic więcej nie pozostało mu do zrobienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •