[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamierzałem rozbić obóz na odkrytym terenie, możliwie blisko szlaku, ona jednak poradziła mi skierować się do małego zagłębienia gruntu kilkaset metrów dalej.Płynie tutaj strumień i jest sporo drewna na opał, a także trochę grubszych konarów, z których można wybudować coś w rodzaju wiatrochronu.Powiedziałem jej, że nie mam żadnej żywności, ona jednak tylko się roześmiała i kazała mi zrobić dużym kamieniem przerębel w lodzie.Ryby pierzchły we wszystkie strony, ale po chwili, kiedy Promienista Cim wsadziła do wody swą pałkę, z którą ani na moment się.nie rozstawała, wypłynęły brzuchami do góry na pokrytej cienkim lodem płyciźnie kilkanaście metrów w dół strumienia.Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wybić tam w lodzie kolejną dziurę i wyłowić kijami i gałęziami tyle ryb, ile się.dało.Zjedliśmy obfitą kolację, a teraz Cim już śpi.Wiatr coraz wyraźniej przybiera na sile i jeżeli Wielkie Sanie zatrzymają się w nocy choćby na kilka godzin, to myślę, że mamy duże szansę dogonić je przed jutrzejszym popołudniem.Jeżeli nam się to nie uda, to czeka nas kolejny dzień pościgu.Siódmy dzień.Jak zwykle przesłuchałem wszystko, co powiedziałem wczoraj i wydaje mi się, że od tamtej chwili minęło znacznie więcej, niż tylko jeden dzień, chociaż właściwie nie ma zbytnio o czym opowiadać.Zaraz po skończeniu nagrywania zapadłem w sen.Nasze schronienie miało ściany tylko z trzech stron – coś jak szałas Poszukiwacza Gniazd – zaś w miejscu czwartej rozpaliliśmy ognisko.Pozwoliłem Cim spać tuż przy nim, nie dlatego, żebym żywił jakieś głupie przesądy na temat kobiecej słabości, ale dlatego, że jestem pewien, iż jej futra, aczkolwiek rzeczywiście piękne, nie są tak ciepłe jak mój pikowany kombinezon.Gdzieś w środku nocy obudziłem się, by stwierdzić, że ogień prawie wygasł.Cim drżała przez sen z zimna, ja zaś nie mogłem nigdzie znaleźć przygotowanego przez nas na noc zapasu drewna.Najwidoczniej zdążyła już je całe zużyć.Zrobiło mi się wstyd, że to ona czuwała do tej pory, by ogień nie wygasł, toteż przestąpiłem przez nią ostrożnie i wyszedłem przynieść trochę opału.Na niebie świeciły obydwa księżyce.Ich blask odbijał się w nieskazitelnie białym śniegu, na którego tle wąskie pasy wolnej od lodu wody wyglądały jak rozrzucone niedbale ścinki czarnej wstążki.Wyzbieraliśmy już drewno w bezpośredniej bliskości naszego schronienia, toteż poszedłem jakieś dwieście metrów w dół strumienia i wróciłem z pełnym naręczem gałęzi.W pierwszej chwili pomyślałem, że mam halucynacje – podwójne księżycowe cienie (drzew, jak w pierwszej chwili pomyślałem), zdawały się być skupione koło naszego przygasającego ogniska.W pewnej chwili jeden z nich nachylił się i podniósł z ziemi jakiś miękki ciężar.Kiedy się odwrócił, światło obydwu księżyców padło na twarz Cim; jej głowa zwieszała się bezwładnie w dół, zaś policzki zdawały się być bielsze i bardziej bezkrwiste od śniegu.Cisnąłem mój ładunek w śnieg, z wyjątkiem najgrubszego i najdłuższego konaru i z krzykiem rzuciłem się w ich stronę.Było to głupie i żałosne, bowiem, jak się po chwili przekonałem, napastników było czterech, a każdy z nich miał co najmniej trzy metry wzrostu.Mimo to udało mi się zadać cios.Kiedy jeden z nich stanął miedzy mną, a tym, który trzymał Cim, zamachnąłem się moim konarem i uderzyłem w coś, co zadźwięczało jak metal.W tej samej chwili poczułem, jakby ktoś oblał mnie płynnym ogniem.Runąłem na plecy, a to coś, co uderzyłem, pochyliło się nade mną.Chciałem powiedzieć, że miało twarz jak z koszmarnych majaczeń, ale jest faktem, że chyba już wtedy majaczyłem, a nawet i teraz mówię właściwie tylko dlatego, że boje się zasnąć i zobaczyć to raz jeszcze.Musiałem leżeć w śniegu kilka godzin.Ból skupił się po prawej stronie klatki piersiowej, tuż nad miejscem, w którym zaczynają się żebra.Czułem jednak jakoś, że nic poważnego mi się nie stało, że to było coś jakby uderzenie biczem albo użądlenie owada, toteż pomimo bólu bardziej martwiłem się, by nie zamarznąć na śmierć, niż o to, co mi zrobili.Nareszcie, kiedy zaczęło już szarzeć, odzyskałem na tyle władze w kończynach, by rozpiąć kombinezon i dotknąć ogniska bólu.Kiedy wyjąłem rękę, była cała we krwi.Gdy wreszcie mogłem już wstać, zebrałem rozsypane przeze mnie drewno i rozpaliłem ognisko.Wiele bym dał za jakieś naczynie, w którym mógłbym zagrzać wodę i opłukać ranę, ale niczym takim nie dysponowałem, toteż musiałem ochlapać zakrwawione miejsce lodowatą wodą ze strumienia.Wróciłem zaraz do ognia, bo zimno było naprawdę przejmujące.Podarłem żagiel na pasy i tymi prymitywnymi bandażami powstrzymałem krwawienie, po czym załatałem, na ile się dało, dziurę, w kombinezonie i obwiązałem się w tym miejscu dookoła resztką żagla, by choć w ten sposób zabezpieczyć się przed podmuchami wiatru.Pocisk, który mnie zranił, nie opuścił mego ciała, na plecach bowiem nie ma rany wylotowej.Dylemat, przed którym stanąłem – ciągle jeszcze nie wiem, czy rozwiązałem go prawidłowo – polegał na tym, czy powinienem ścigać stworzenia, które porwały Cim, czy też raczej kontynuować pogoń za Wielkimi Saniami, by następnie pozyskać sobie pomoc ich załogi (której, jak się wydaje, byłem kiedyś członkiem).Postanowiłem sam tropić napastników, chociaż, jak powiadam, wcale nie jestem przekonany, czy była to słuszna decyzja [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •