[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrzał zezem na intruza.Ale baron bez ceremonii ulokował się z drugiej strony aktorki, na jej falbanach, i flegmatycznie zapalił cygaro.— Tak, ,moi państwo — zaczął z sarkastycznym grymasem — powiem wam bajeczkę.— Eh, nie przeszkadzaj! — burknął Herbert.— Ot, lepiej przekonaj Lidię, żem lepsza partia od Wentzla.— Tego, mój drogi, uczynić nie mogę, bo mam was obu za złe partie! Najlepszą jestem ja.Aktorka parsknęła śmiechem, a Schöneicha mówił dalej, obserwując spod oka Jana Chrząstkowskiego i Wentzla z Esmeraidą,— Twój hrabia, piękna Lidio, zachowuje się bez żadnych względów dla ciebie.Widzisz, jak mu oczy się błyszczą do Esmeraldy.To będzie gwiazda sezonu!Zielone oczy Lidii zamigotały wściekłością.— Będzie to zatem sezon brunetek! — syknęła.— A twój książę Herbert, czarodziejko, zostawi cię jeszcze dziś na koszu! — szydził dalej niemiłosierny Schöneicha.— To fałsz! — zaperzył się Herbert.— Panny Lidii nie opuszczę, choćby się świat skończył! Jest moim bóstwem! Nie boję się Wentzla!— To kwestia nie rozstrzygnięta, bo ci Wentzel zdobyczy nie odbiera.Zajęty jest swoim przyjacielem panem Zonżoskim.— Co? — skoczył Herbert.— A ten tu skąd się wziął?— Przypadkiem.Bawi w Berlinie z siostrą, tą w opalach.Wentzel się mmi zajmuje.— Teufel!— Czy oni ciebie zajmują?— Nie, ot, tak sobie! Mnie zajmuje tylko panna Lidia! — szepnął melancholijnie.— Pamiętaj że służyć rycersko damie, bo gdy się zachwiejesz, ja ci staję za rywala.— Żebyś lepiej poszedł sobie do diabła!— Aha, prawda, przygniotłem falbankę, przepraszam, nie przeszkadzam.Schöneicha ukłonił się bardzo nisko i gdzieś się zapodział, bo go Herbert nigdzie nie spostrzegł.Przechylił się poufałe do Lidii i roztaczał obraz swych doskonałości, a jej szczęścia, gdy mu los powierzy.Tak był zatokowany i zachwycony sam sobą, że nie dojrzał, jak tuż za kanapą, w cieniu jakiejś kulisy, wysunęły się binokle barona i ruda głowa teatralnego posługacza.Obydwa szeptali coś tajemniczo, potem sługa głową dał znak, że pojął i zniknął.Schöneicha wynurzył się jak duch z przeciwnej strony i połączył się z Wentzlem i z Polakiem.Wkoło nich zebrała się zaraz gromadka, śmiejąc się i gestykulując.Zielone, zazdrosne oczy Lidii nie schodziły z nich.Po chwili Wentzel spojrzał na nią, odłączył się od grupy i poszedł gryząc w zębach cygaro.— No, Herbercie! — rzekł wesoło.— Dość się bawić w kłusownika, idź na neutralne terytorium.Aktorka rzuciła się niecierpliwie.— Pan mi raczy oszczędzić swych impertynencyj, bardzo proszę! Nie jestem niczyją zwierzyną; książę Herbert jest moim gościem.Wentzel wzruszył lekko ramionami.— Doprawdy? Przywiozłem tu panią mymi końmi z mego mieszkania, mieliśmy po teatrze jechać razem na kolację!— Pojadę z księciem.Może pan sobie wziąć Esmeraldę do pary! — zawołała z furią.— Zatem daje mi pani odprawę.Jak się podoba.Żeby tylko pani nie została bez pary!— To mój kłopot — wygłosił Herbert rozpływając się z powodzenia i triumfu.Wentzel obojętnie rzucił cygaro przez głowę pyszałka w kąt między kulisy.— Spalisz teatr! — zawołał Herbert oglądając się.— Więc co?? To zapłacę! Życzę państwu powodzenia.Zawrócił się na obcasie i odszedł.Czuła para została sama.Towarzystwo, jakby zamówione, trzymało się z daleka; muzyka głuszyła gwar, aktorzy i aktorki snuli się bezustannie ze sceny i na scenę; publiczność hałasowała jak stado potępieńców, za kulisami szampan krążył coraz gęściej, podniecając humory.Tylko Herbert gruchał i gruchał, nadymał się jak indor, rączki Lidii trzymał w gorącym uścisku, wyfryzowaną modnie głowę chylił nad nią coraz niżej, coraz poufałej.Nie widział, że naprzeciw niego Schöneicha, usadowiwszy się na jakimś koszu, naśladował jego każdy ruch, trzymając w objęciach wypchanego z pakuł bożka Bacchusa.Aktorki i młodzież pokładali się ze śmiechu.Jan Chrząstkowski z Wentzlem rychotali bez ceremonii, głośno.Nareszcie ramię zdobywcy objęło wiotką kibić Lidii, usta jego wyciągnęły się do pocałunku… Wtem trzask, łoskot — i dym buchnął kłębami zza kanapy.— Feuer! — wrzasnęło sto głosów jak na komendę.Herbert skoczył na równe nogi, zaplątał się w koronki Lidii, potknął się — upadł, porwał się i jak wariat rzucił się o drzwi.— Wasser! Es brennt! — wrzeszczał nieludzkim głosem.Kłęby dymu tymczasem rosły, rosły, stawały się coraz czerwieńsze, aż wreszcie łuna pąsowego bengalskiego ognia oblała kanapę, Lidię, plecy bohatera l pokrzywione od szalonego śmiechu twarze obecnych.— Es brennt! Es brennt! — rozległo się po korytarzach.Zrobił się zamęt.Policja, strażacy, dyrektor, służba, biegli ze wszech stron, widzowie zaczęli z wrzaskiem uciekać.— Was gibt’s? Was gibt’s? Was brennt?— Bengalisches Feuer! — objaśnił Wentzel prosto w ucho naczelnika straży.Policjant starszy podniósł głos Stentora:— Za ten żart, moi panowie, będziecie odpowiadali przed sądem.W stolicy, w miejscu publicznym, taki zamach na spokój obywateli, trwoga, alarm, to pachnie wieżą! Kto się tego dopuścił?Nagle przed srogim pruskim urzędnikiem wyrósł z tłumu Schöneicha ciągnąc za sobą nieszczęsny manekin Bacchusa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •