[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Napotkał naglące pytanie we wzroku Kane'a i potrząsnął głową, jego pergaminowo blada twarz była czujna.Szorstkim szeptem Kane zawołał do Webbrego i Haigana, by ściągnęli natychmiast z powrotem.W otaczającym gąszczu sły­szeli stłumione hałasy.Coś złego, coś śmiertelnego krążyło bli­sko, bardzo blisko.- Kane! Co to jest? - zasyczał Levardos.- Nie jestem pewny - zazgrzytał.- Boulus zniknął.Hef także.W czasie kilku minut coś zabrało Hefa - w odległości kilku jardów ode mnie, a mimo to nie słyszałem nic.Została tylko jego stopa leżąca na ziemi jak porzucony but!- Dlaczego nie było żadnych odgłosów ataku? Powinieneś był słyszeć zgrzyt stali.Człowiek wrzeszczy, kiedy ostrze ucina mu nogę!Twarz Kane'a była zmartwiona.- To nie ostrze mu ją ob­cięło.Nie było tam więcej krwi, niż z rozlanego kieliszka wina.Coś porwało go w górę, coś ze szczękami niczym smok ­szczękami, które może zamknąć na człowieku w jednej chwili i nie zauważyć, jeśli drobny kawałek ciała odpadnie od jego tnących kłów.- Ale tak olbrzymie zwierzę! - zaprotestował jego zastępca.- Widzielibyśmy je - słyszelibyśmy!- Ale nie słyszeliśmy.Dwaj bracia wybiegli z gąszczu.- Szybko! Do świątyni! - rzucił Kane zwięźle.- Cokol­wiek jest na zewnątrz, ściany mogą nas trochę obronić!Spętane konie zaczęły tupać i przybliżać się.Przez sekundę Kane zastanowił się, czy pozostawić je własnemu losowi, potem zdecydował, że lepiej nie być zdanym na własne nogi.- Za­bierzcie konie - rozkazał Webbremu i Haiganowi.Kiedy wsunął się przez wejście, wiedział, że coś jest nie w po­rządku.Zostawił palącą się pochodnię koło ołtarza; leżała teraz zgaszona na kamiennych kaflach.Ceteol zniknęła.Kane wyciągnął pozostałą pochodnię ze szpary w ścianie.By­ła już prawie wypalona.Może tamta spadła i zgasła.Ceteol? Nie było czasu na domysły.Z zewnątrz dobiegł przeraźliwy wrzask.Drugi głos - grzmiący bas Webbrego - przeklinał i wył.Potem okropne rżenie koni zagłuszyło wszystko.W huku walących o ziemię kopyt, konie pognały w noc.Kane zakręcił pochodnią, aż rozbłysła jaskrawym światłem.Ostrza mieczy zalśniły żółto, kiedy on i Levardos wyskoczyli z opustoszałej świątyni.Gałęzie trzęsły się; zad ostatniego konia wtapiał się w ciemność.Dwaj bracia zniknęli.Kane zawołał tyl­ko raz, bo nie spodziewał się usłyszeć odpowiedzi.- Ten cień! - westchnął Levardos, wskazując.- Ach - zasyczał Kane i podniósł pochodnię.Nie widzieli żadnej formy.Tylko wyłaniający się cień, który wił się między drzewami, sunął przez zwalone kamienie.Cofał się zbyt szybko, by można dostrzec jego kształt.- Co to jest? Gdzie to jest? - ciężko łapał oddech Levar­dos.Światło pochodni nie wydobyło niczego, co mogłoby rzu­cać taki cień - nie rozległ się żaden dźwięk, nic się nie poru­szyło.- Coś nad głową? - zastanowił się Kane, choć sposób, w jaki pełzający cień polował, przeczył temu przypuszczeniu.Głownia migotała i dymiła.Smoła była prawie wypalona.By­le tylko szarpie nie zaczęły się tlić.Kiedy ogień przygasł, nie­kształtny cień ruszył ku nim przez księżycowe światło.Przeraże­nie zatopiło swe lodowate szpony w ich gardłach.Kane, klnąc, zakręcił pochodnią, kawałki szarpi zawirowały luźno, drobne iskry poleciały niczym miniaturowe gwiazdy nocą.Płomień roz­niecił się jeszcze raz.Szturmujący cień cofnął się.Ciągle nie mogli odkryć, co go rzuca.- Wracamy do świątyni! - rozkazał Kane - myślę, że to nienawidzi światła.Bez tchu, potykając się na kamiennym rumowisku, wpadli do wnętrza.Grube ściany dawały złudzenie ochrony przed niezna­nym, które czaiło się poza granicą światła.Pochodnia skrzyła się i kopciła.- Mamy inne pochodnie? - spytał Kane niespokojnie.- Przepadły razem z końmi i narzędziami - jęknął Levar­dos.- Więc lepiej znajdźmy coś do spalenia - Kane przedzierał się przez naśmieconą podłogę świątyni, jego but natrafił na ster­tę zbutwiałego drewna, rozleciało się pod jego kopnięciem, za­mieniając się w wilgotną i pokruszoną miazgę.Tylko nagie ka­mienie i ziane przez pleśń, gnijące resztki.Zachowany dach za­trzymywał spadające gałęzie, które pokrywały grunt na ze­wnątrz, hamował wzrost poszycia w środku.Strzelający ogień lada chwila mógł zgasnąć.- Nie ma tu żadnych suchych drzew? - zaklął Kane.- Na zewnątrz.- zaczął Levardvs spoglądając ku drzwiom.Nie dokończył.Cień blokował wejście.Kane gwałtow­nie ruszył do przodu z gasnącą pochodnią.Blask księżyca zno­wu wpadał przez otwór.- Tu coś jest! - Levardos ścisnął w obu ramionach brzemię suchego drewna - kilka gałęzi, które spadły przez dziurawy dach.Z niezwykłą ostrożnością Kane włożył głownię w stertę drewna.Było wilgotne i nie nadawało się.Płomień skurczył się, nie chciał się rozniecić.Desperacko dmuchając, Kane rozpalał tlący się ogień.Kątem oka zobaczył cień wpełzający przez wejś­cie.Potem gałęzie zajęły się.Niepewny, pełzający płomyk ślizgał się po połamanych hubkach.Nie zwracając uwagi na pokryte bąblami dłonie, dwaj mężczyźni roztrącali tlący się żar i roznie­cali płomień - przeklinali, kiedy drewno dymiło i parowało, nie zapalając się.Jakoś wzniecili ogień.Księżyc jeszcze raz zaświecił przez drzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •