[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Gdyby nie to.Nie dopowiedział reszty i uśmiechał się dalej.- Miły z ciebie chłopak - oświadczyłem i poklepałem go po ramieniu.- Dartmouth czy Dannemora?- Jezu - powiedział.- Dlaczego pan od razu nie mówi, że pan jest glina?Obydwaj wyszczerzyliśmy do siebie zęby.Machnął ręką i wszedłem za uchyloną bramę.Alejka zakręcała i dwa wysokie strzyżone żywopłoty ciemnej zieleni całkowicie osłaniały ją od ulicy i od strony domu.Przez bramkę w zieleni dojrzałem japońskiego ogrodnika zajętego piele­niem olbrzymiego dywanu trawy.Pośrodku wielkiej aksa­mitnej płaszczyzny wyciągał pojedyncze chwasty i krzywił się na nie jak to Japończycy.Dalej zielony mur z powrotem się zamykał i na przestrzeni stu stóp znowu nic nie mogłem dostrzec.Żywopłot kończył się szerokim półkolem, w któ­rym stało kilka samochodów.Jednym z nich było małe coupé.Stało tam też parę bardzo ładnych ostatnich modeli dwukolorowego Buicka, dobrych na skrzynki pocztowe, a także czarna limuzyna z kratą na masce silnika z matowego niklu i z kapslami wielkości kół rowerowych.Obok parkował długi sportowy faeton ze spuszczanym dachem.Krótki i bardzo szeroki betonowy podjazd prowadził do bocznego wejścia do domu.Na lewo od parkingu teren obniżał się i widać było dalej ogród z czterema fontannami po rogach.Wejście było zamknięte furtką z kutego żelaza, ozdobioną pośrodku skrzydlatym amorkiem.U wejścia i w głębi stały popiersia na lekkich kolumienkach i kamienne ławy z zaczajonymi gryfami.Była tam też owalna sadzawka z kamiennymi nenufarami, a na jednym z kamiennych liści siedziała wielka kamienna żaba.Jeszcze dalej różowa kolumnada wiodła do czegoś podobnego do ołtarza z obu stron otoczonego żywopłotem, jednak nieszczelnym, tak że słońce rysowało arabeski na stopniach ołtarza.A zupełnie w głębi po lewej widać było dziki ogród, niezbyt wielki, z zegarem słonecznym w pobliżu załomu muru wzniesionego na kształt ruiny.I kwiaty, miliony kwiatów.Sam dom nie był niczym nadzwyczajnym.Mniejszy niż pałac Buckingham, dosyć szary jak na Kalifornię, i przy­puszczalnie wyposażony w mniejszą ilość okien niż gmach Chryslera.Przemknąłem się do bocznego wejścia i nacisnąłem dzwonek, a gdzieś w głębi usłyszałem głęboki i miękki jak kościelne dzwony dźwięk gongu.Człowiek w sztuczkowej kamizelce ze złoconymi guzi­kami otworzył drzwi, ukłonił się, odebrał ode mnie kape­lusz i na tym skończył swoje zajęcie na ten dzień.W pół­mroku za nim drugi mężczyzna w sztuczkowych zaprasowanych na ostro spodniach, czarnym żakiecie, kołnierzy­ku z długimi rogami i w szarym krawacie w paski pochylił siwą głowę mniej więcej o cal w moją stronę i zapytał:- Pan Marlowe? Zechce pan tędy, proszę.Odeszliśmy w głąb hallu.Był to bardzo cichy hall.Nigdzie ani bzykania muchy.Na podłodze leżały wschod­nie dywany, na ścianach wisiały obrazy.Skręciliśmy za róg, ale hall się nie kończył.Przez francuskie okno mignął w oddali fragment błękitnej wody i przypomniałem sobie, prawie zaskoczony, że jesteśmy nad Pacyfikiem i że ten dom stoi na krawędzi kanionu.Kamerdyner podszedł do jakichś drzwi, otworzył je wpuszczając do hallu odgłosy rozmowy, odsunął się na bok, a ja wszedłem.Był to ładny pokój z wielkimi fotelami i szezlongami krytymi bladożółtą skórą i ustawionymi wokół kominka, przed którym na lustrzanej, choć nie śliskiej podłodze leżał dywan cienki jak jedwab i stary jak ciotka Ezopa.Jeden bukiet kwiatów pysznił się w rogu pokoju, drugi na niskim stole, ściany były pokryte matową tapetą, wszędzie komfort, przestrzeń i wygoda, akcenty nowoczesne w połączeniu z bardzo starymi, a przez szero­kość pokoju w zapadłym nagle milczeniu spojrzały w moją stronę trzy osoby.Jedną z nich była Anna Riordan, która wyglądała tak samo jak wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni, tyle że trzymała w ręce szklankę bursztynowego płynu.Drugą osobą był wysoki i szczupły mężczyzna o kamiennym rysunku brody, głębokich oczach i bezbarwnej twarzy.Można by ją było określić tylko jako chorobliwie żółtą.Wyglądał na ponad sześćdziesiąt lat, a raczej grubo ponad sześćdziesiąt.Był w ciemnym biurowym ubraniu z czerwo­nym goździkiem w klapie.Robił wrażenie przygnębionego.Trzecią była blondyna.Miała na sobie elegancką blado-niebieską suknię.Nie zwróciłem zbyt wielkiej uwagi na jej ubranie.Było dla niej szyte, i to szyte przez dobrego krawca.Pomyślane było tak, żeby wyglądała bardzo młodo i żeby jej oczy koloru lapis-lazuli wyglądały bardzo niebiesko.Jej włosy miały barwę złota ze starych obrazów i zadano sobie z nimi akurat tyle trudu, ile trzeba, ale nie za wiele.Wszystkie okrągłości miała na miejscu, i pod tym względem nikt nie byłby w stanie nic ulepszyć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •