[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I gdzieś tutaj musiał być Fallon!Znalazłem dwie skrzyżowane maczety leżące tak, jak gdyby ktoś je ułożył do tańca z szablami.Jedną z nich zacząłem wycinać mniejsze gałęzie w pobliżu miejsca, gdzie spodziewałem się znaleźć Fallona.Po dziesięciu minutach pracy ujrzałem dłoń i wyrzucone w przedśmiertnym geście ramię, a kilka następnych cięć odsłoniło umazaną krwią twarz Smitha.Ponownie spróbowałem nieco dalej, wzdłuż linii, gdzie stała kiedyś ściana.Tym razem znalazłem go.Leżał przyciśnięty do ziemi konarem, który go przypuszczalnie przewrócił.Kiedy dotknąłem jego ramienia, ze zdumieniem odkryłem, że był jeszcze ciepły.Szybko chwyciłem za nadgarstek i sprawdziłem puls.Wyczułem słabe tętno.Fallon żył! Nie zginął ani z ręki Gatta, ani nie pokonał go jego wewnętrzny wróg.To było wprost nieprawdopodobne, ale żył pomimo okrucieństwa sił natury, które cisnęły olbrzymie drzewo na barak.Zamachnąłem się maczetą i przystąpiłem do uwalniania go, co nie było nawet trudne, bo leżał w kącie utworzonym przez podłogę i ścianę.To położenie w pewnym stopniu uchroniło go przed bezpośrednim uderzeniem.Już wkrótce udało mi się go wyciągnąć i ułożyć wygodniej w ocienionym miejscu.Był wciąż jeszcze nieprzytomny, ale po chwili jego twarz odzyskała naturalny kolor.Na pierwszy rzut oka nie stwierdziłem u niego żadnych obrażeń, poza ciemnym siniakiem z boku głowy.Pomyślałem więc, że wkrótce sam odzyska przytomność, i zająłem się pilniejszymi sprawami.Części kompresora były ukryte w dziurze obok baraku i przysypane ziemią, lecz cały ten teren pokrywała teraz plątanina gałęzi i innych szczątków, w tym całych pni.Przez moment zastanowiło mnie, skąd się tu wzięły, i spojrzałem poprzez cenote na zbocze wznoszącego się za nią wzgórza.To, co zobaczyłem, dosłownie zaparło mi dech w piersi.Wzgórze zostało kompletnie odarte z roślinności, jak gdyby brygada Rudetsky'ego pracowała na nim z piłami mechanicznymi i miotaczami ognia.Przeszła tędy wichura, potężna wichura, która powyrywała płytko zakorzenione drzewa, a potem zmiotła je na obóz.Odwróciłem się, by znowu spojrzeć na barak, i zrozumiałem, że drzewo, którego korzenie tak absurdalnie sterczały w górze, podmuch huraganu cisnął ze zbocza jak jakąś dziwaczną włócznię.Dlatego też w jakimkolwiek kierunku popatrzyłem, cały obszar obozu był rumowiskiem poplątanych ze sobą drzew i liści.Zbocze wzgórza, odarte teraz do czysta, odsłoniło nagą skałę, przykrytą wcześniej cienką warstwą ziemi.Na szczycie grzbietu, pod niebem, wznosiła się dumnie świątynia Yum Chaca, która zapewne tak właśnie wyglądała, gdy Vivero ujrzał ją po raz pierwszy.Cofnąłem się nieco, by móc objąć wzrokiem cały grzbiet.Spojrzałem poza zrujnowany barak i odczułem przejmujący lęk.Na zboczu widniał bowiem wypisany płonącym złotem znak Vivera.Nie należę do ludzi religijnych, ale to, co zobaczyłem, wywarło na mnie tak wielkie wrażenie, że ugięły się pode mną nogi, padłem na kolana i poczułem napływające do oczu łzy.Jakiś sceptyk łatwo by to wytłumaczył grą świateł, porównując do kilku sławnych, dobrze znanych naturalnych formacji skalnych w innych częściach świata, które dają podobne efekty.Lecz ten potencjalny sceptyk nie przeszedł przez to wszystko, co ja przeżyłem w ciągu tego dnia.Zachodzące słońce, kapryśnie przeświecające przez pędzone wiatrem chmury, rzucało bladożółte światło na grzbiet góry wraz z gigantycznym wizerunkiem Chrystusa Ukrzyżowanego.Mogła to być gra światła i cieni, ale była niezaprzeczalnie realna — tak rzeczywista, jakby wyryta przez artystę rzeźbiarza.Na ramionach rozciągniętych w poprzek wzgórza widoczny był każdy umęczony mięsień, a główki gwoździ w dłoniach rzucały głębokie cienie.Szeroki tors przechodził w zapadnięty brzuch gdzieś u podnóża wzniesienia.Z boku, tuż pod klatką piersiową, ział otwór, który pewnie dla sceptyka byłby zwykła grotą.Układ żeber ukazany był tak wyraźnie, jak na rysunku anatomicznym.Miało się złudzenie, jakby ta potężna pierś właśnie łapała oddech.Ale najbardziej przyciągała uwagę twarz.Wielka głowa zwieszała się, oparta o ramie, a poszarpane pasmo skał tworzyło cierniową koronę na tle ciemniejącego nieba.Głębokie cienie kreśliły ostre linie bólu od nosa do kącików ust.Przymknięte oczy, z kurzymi łapkami w kącikach, patrzyły poprzez Quintana Roo, a wargi zdawały się właśnie rozchylać, by krzyknąć potężnym głosem kamieni: Eloi! Eloi Loma Sabacthani!Zorientowałem się, że drżą mi ręce.Nietrudno było sobie wyobrazić wrażenie, jakie to zjawisko wywarło na Viverze, dziecku prostszej, lecz o wiele głębszej wiary niż nasza.Nic dziwnego, że chciał, by jego synowie zajęli Uaxuanoc, nic dziwnego, że zachował to w tajemnicy, a w liście kusił złotem.Gdyby to odkryto w czasach Vivera, z pewnością zostałoby uznane za jeden z cudów świata chrześcijańskiego, a odkrywca mógłby być czczony nawet jako święty.Najprawdopodobniej efekt ten nie był zjawiskiem codziennym i zależał od położenia słońca, a nawet pory roku.Majowie, wychowani w innej tradycji malarstwa, nie znając chrześcijaństwa, mogli nawet nie wiedzieć, co to takiego.Jednak Vivero z pewnością rozpoznał to od razu.Klęczałem jak zahipnotyzowany pośrodku zdewastowanego obozu i spoglądałem na ten wielki cud od tylu wieków ukryty pod osłoną drzew.Światło zmieniło się, gdy chmura przysłoniła słońce, i wyraz tej ogromnej, odległej twarzy zmienił się z łagodnego smutku w niewyobrażalną, śmiertelną udrękę.Nagle poczułem przejmujący strach i zamknąłem oczy.Nieoczekiwanie usłyszałem trzask łamanych gałązek.— Słusznie, zmów modlitwę, Wheale — usłyszałem ochrypły głos.Otworzyłem oczy i odwróciłem głowę.Gatt stał z boku z rewolwerem w ręce.Wyglądał tak, jakby cały las runął na niego.Znikła gdzieś jego wyszukana elegancja.Był bez marynarki, a porwana w strzępy koszula odsłaniała owłosioną pierś, pokrytą krwawymi zadrapaniami.Miał rozdarte na kolanach spodnie, a gdy obszedł mnie dookoła, zobaczyłem, że był w jednym tylko bucie i lekko utykał.Jednak mimo wszystko był w lepszej sytuacji niż ja — miał broń!Potarł dłonią spocony policzek, rozmazując na nim brud, i uniósł rękę, w której trzymał rewolwer.— Zostań tak, jak jesteś, na kolanach.— Przeszedł jeszcze trochę dalej, dopóki nie znalazł się dokładnie na wprost mnie.— Widziałeś ten wizerunek nad sobą? — zapytałem spokojnie.— Tak, widziałem — powiedział bezbarwnie.— Niezły efekt, co? Lepszy niż góra Rushmore.— Uśmiechnął się.— Chyba nie sądzisz, Wheale, że to ci coś pomoże?Nic nie odrzekłem, tylko wpatrywałem się w niego.Miałem u swego boku maczetę, była w zasięgu ręki, gdybym się tylko trochę pochylił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •