[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Damian popatrzył na Harolda Hilla i czarnego szefa policji, stojących w światłach samochodów, i wycofał się w gęste zarośla.Bliżej łodzi.Ucieczki.I Carrie.Pozostał już tylko ostatni element scenariusza.Biegnąc między mrocznymi cieniami drzew Peter słyszał wokół odgłosy ptaków i owadów.Goniło go światło księżyca, przeświecające przez liściasty dach nad jego głową.Po pokonaniu około sześćdziesięciu metrów wypadł z zarośli na otwartą przestrzeń pola golfowego, należącego do klubu w Tryall.Mógł stąd dostrzec pokrytą falami powierzchnię Morza Karaibskiego.W przeciwnym kierunku zobaczył niski, podłużny budynek klubu z rzędem okien wychodzących na pole golfowe.W sezonie letnim klub był zamknięty.Peter metodycznie przeszukiwał przestrzeń przed sobą.Wpadł w bitewny trans, działał jak automat: odszukać i zlikwidować najemnika lub samemu zostać zabitym.Obrzucił wzrokiem budynek klubu, kamienny dziedziniec i podjazd, żywopłoty i klomby, drugą werandę ze stojącymi na niej bujanymi fotelami.Nigdzie nie mógł dostrzec wysokiego, uciekającego człowieka.Zdał sobie sprawę, że jego umiejętność tropienia ludzi ulotniła się bezpowrotnie.Dobrze wyszkolony żołnierz Wietkongu zabiłby go teraz bez trudności.Biały zygzak błyskawicy rozświetlił mroczne niebo.Peter usłyszał krzyk Merala Johnsona.Niezdarnie rzucił się w trawę.Kiedyś bywało lepiej, pomyślał z dezaprobatą, padając jak kłoda na twardą glebę.Ale przynajmniej żył.Gryząc ziemię, jak sam kiedyś mawiał, instruując młodych żołnierzy podczas szkolenia.A Johnson wciąż wydzierał się jak szalony:– Nie podnoś się, Macdonald! Zostań tam gdzie jesteś! Nie ruszaj się, Peter!W pobliżu budynku Peter dostrzegł cień człowieka z karabinem.Czy to był jego blondyn? A może któryś z ludzi Hilla? Zbyt ciemno, aby to stwierdzić.Serce biło mu jak szalone, nie mógł złapać tchu.Ogarnęła go wściekłość.Tak bardzo chciał dopaść skurwysyna! Było to beznadziejnie żałosne, nie pasowało zupełnie do człowieka, jakim starał się być, odkąd wyjechał z Wietnamu.Ale nic nie mógł na to poradzić.Pragnął zemsty aż do bólu.Czy ten ból nigdy się nie skończy? Dlaczego ten skurwiel jeszcze go nie zabił?!Nagle z prawej strony, spomiędzy palm odezwał się karabin.Co chwila błyskał pomarańczowy ognik wystrzału.Pociski bezlitośnie dziurawiły budynek klubu golfowego.Z wielkich okien wylatywały szyby.Wszystkie światła były rozbite.Rynna odpadła od ściany i złamała się, jakby była z papieru.Peter wycelował w mroczną sylwetkę obok domu.Wypalił tylko raz.Choć był to bardzo daleki strzał, okazał się zadziwiająco dokładny.Człowiek z karabinem zniknął z pola widzenia.Strzelanina ucichła i zaczął padać deszcz.– Pieprz się! – wrzeszczał Peter, stojąc w strugach deszczu.– Pierz się! Pieprz się, ty zasrany skurwysynu!Zimne, ulewne fale deszczu kompletnie go oślepiały.Zupełnie jakby znalazł się pod wodospadem.Kompletna klapa.Clive Lawson, były brytyjski komandos, weteran wielu wojen w krajach Trzeciego Świata, zdał sobie sprawę, że tym razem znalazł się w paskudnej pułapce.Nie miał żadnych wątpliwości, że dał się wykiwać jak dziecko Damianowi i Carrie Rose.Przeciwnie, był tego najzupełniej pewien.Chryste! Dlaczego nie został w Miami? Dlaczego przyjął tę robotę?Najemnik leżał na boku w poprzek kamiennej rynny, jak wyrzucona na brzeg ryba.Pomacał się w poszukiwaniu rany i stwierdził, że ma zdrętwiały lewy bok.Rana zaczęła piec, jakby ktoś przypalał go żywym ogniem.Przekręcił lewą rękę i spojrzał na zegarek.Była dziewiąta dwanaście.Fatalnie.Umawiali się na dziewiątą, zaraz potem, jak zabije Campbella.Zgodnie z planem Damian i Carrie mieli go stąd zabrać.Zgodnie z planem.Poczołgał się wzdłuż zaśmieconego odpływu.Gdy dotarł do końca, wstał i zaczął biec.Damian był jak Bóg.Powoli odliczał ostatnie sekundy dramatu.Patrzył na zalaną wodą scenę przez wzmacniacz obrazu, zamontowany na snajperskim karabinie.Dzięki temu urządzeniu mógł widzieć w ciemności.Wszystko, na co skierował broń, pojawiało się w szkłach celownika w niesamowitej, zielonkawej poświacie.Wpatrując się w zielonkawą twarz mężczyzny, położył wskazujący palec na spuście i zaczął go powoli ściągać.Woda zalewała twarz Petera.Nie mógł powstrzymać się od ciągłego mrugania.Strumienie spływały mu z czoła i ściekały w dół, wzdłuż nosa.Czuł się tak, jakby za chwilę miał się utopić.Bał się tym bardziej, że praktycznie nic nie widział.Nie słyszał także nic, poza szumem ulewy i własnym ciężkim oddechem.Myśli przelatywały przez głowę w szalonej gonitwie.Przed oczami pojawiały się sceny jak wycięte z taśmy filmowej – pola bitew, błyski strzałów, oderwane obrazy i słowa.Nad sobą widział jak przez mgłę owinięte płachtami meble, stojące na werandzie.Metalowe stoliki i krzesełka.Potłuczone doniczki po kwiatach.Zrobił jeszcze krok do przodu i wtedy spostrzegł ludzką sylwetkę po przeciwnej stronie werandy.Mężczyzna przykucnął przed rządkiem małych palm.Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest sam na tarasie.Peter postanowił podejść bliżej, wykorzystując szum deszczu, który zagłuszał jego kroki.Zbliżał się do niego, centymetr po centymetrze.Trzy metry, pięć.Wreszcie uznał, że znalazł się w zasięgu pewnego strzału.Wbił sobie do głowy, że nie wolno mu chybić mimo wciąż lejącego deszczu.Wiedział, że musi oddać co najmniej dwa strzały.A potem, jeśli będzie w stanie, tyle ile się da.Miał nadzieję, że mężczyzna nie zdąży użyć swojego uzi.Ścigany sam zbliżył się do Petera.Wciąż był odwrócony tyłem do swego prześladowcy.Cały czas przygięty do ziemi, poruszał się z wprawą zawodowego komandosa.Peter przetarł wierzchem dłoni oczy, które, zalewane wodą, zaczęły go szczypać.Teraz już widział, że mężczyzna ma bardzo jasne włosy.Nie wolno mi chybić, pomyślał.Powtarzał sobie dobre rady strzelca wyborowego: to nic wielkiego.Tak jakbyś mierzył do oddalonego o dwadzieścia kroków stołu, odwróconego do góry nogami.Nie spiesz się.Nie myśl o tym, czy trafisz w blat, tylko postaraj się wpakować pocisk jak najbliżej wyciętego w środku kółka, w które wstawia się parasol.Jak najbliżej kręgosłupa cholernego blondyna.Przyklęknął na jedno kolano, podniósł oburącz walthera i wycelował dokładnie.Przypomniał sobie dwoje nastolatków, porąbanych maczetą na kawałki w Turtle Bay.A potem Jane.Jane na plaży w Horseshoe Bay i jej skurczone ciało w trumnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
-
Menu
- Index
- Christian Apocrypha and Early Christian Literature. Transl. By James
- James Shore, Shane Warden agile development. filozofia programowania zwinnego pełna wersja
- James L. Larson Reforming the North; The Kingdoms and Churches of Scandinavia, 1520 1545 (2010)
- Wallance James Bill Gates i jego imperium Micr
- Asimov Isaac Druga Fundacja
- Grisham John Wspolnik (3)
- Jordan Robert Oko Swiata t.1
- Piers Antony Zamek Roogna
- Grisham John Testament
- Petersin Thomas Ogrodnik Szoguna (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- diriana-nails.keep.pl