[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kola nie wiedział, dlaczego miałby go ktoś nienawidzić.Słoneczniki, którym prezentował swą dzienną postać klona, byli z natury pobożni, podobnie jak ruskie swietlaki, wiarą prostą i niezbyt pogłębioną intelektualnie.Nocnikom zaś sprawy religijne były najpewniej zupełnie obojętne, chyba że skłaniali się ku neomasonerii lub satanizmowi, co w dzisiejszych czasach wychodziło prawie na to samo.To mógł być pewien ślad.Usiłował odszukać w zakodowanym w śródmózgowiu słowniku archaicznych miejscowych wyrażeń słowo „cwel” i nie znalazł odpowiedniej informacji, poza ogólną, że jest to określenie obraźliwe, używane w Zamierzchłych Epokach przed Wielkim Podziałem.Znaczenie pozostawało zagadką.Po co więc ktoś napisał tak mało zrozumiałą dla dzisiejszych ludzi obelgę? Spojrzał raz jeszcze na rozmazane litery i stwierdził ze zdumieniem, że powoli znikają ze ściany.Musiał je ktoś nabazgrać przesympatycznym inkaustem całkiem niedawno, gdy Kola spał w kapsule.Ulatniający się opar moczu ujawnił ich krótkotrwałe istnienie.Kto to mógł zrobić? Ktoś ze służby hotelowej? Intruz z zewnątrz? Ciałem detektywa wstrząsnął lekki dreszcz.Ktoś buszował w apartamencie, podczas gdy on był praktycznie bezbronny.Może więc ten dziwny napis był jakąś wskazówką, przeznaczoną tylko dla niego? Ostrzeżeniem? Hm, nie zamierzał przecież zajmować się religią.Na dalsze rozmyślania nie było czasu.Za oknem trzepotał błoniastymi skrzydłami i popiskiwał mały, zwinny chiropter.Azimow odsunął szybę, wsiadł do biowehikułu i pofrunął na podbój Warszawy.Ogromna, trupioblada jak twarz przeciętnego nocnika, tarcza księżyca oświetlała srebrzystym blaskiem dachy wspaniałych budowli, pomysłowo wmontowanych w zabytkowe wieżowce i kamienice.Kola po chwili wahania zdjął noktowizory i stwierdził, że jego wzrok natychmiast przystosował się do panujących ciemności.Noc wyglądała teraz jak dzień odbity w przydymionej lustrzanej tafli.Widział wszystko doskonale: sunące ulicami konne zaprzęgi i powozy na księżycowe baterie, a nawet twarze spacerujących nocników.Po dwóch godzinach obowiązkowej pracy twórczej, czyli głównie programowaniu wirtualnych gier dla słoneczników na następny dzień, królowie nocnej stolicy wędrowali po mieście w poszukiwaniu ulubionych rozrywek.Chiropter Azimowa przefrunął niemal bezszelestnie nad upstrzoną masą różnobarwnych światełek dzielnicą chińską, zamieszkaną przez emigrantów, a raczej uciekinierów z Sybirii.Jękliwe tony egzotycznych instrumentów i woń kadzidełek rozmarzyły przez chwilę detektywa, posłał więc tęskne spojrzenie ku dzielnicy rosyjskiej, mieszczącej się po drugiej stronie Wisły na Pradze.Wydało mu się nawet, że dosłyszał stamtąd dźwięki bałałajki.Czyżby aż do tego stopnia wyostrzył mu się słuch? Na to było chyba trochę za wcześnie.Rockefeller mówił przecież, że transformacja będzie przebiegać stopniowo.Na dowód powolności przemian ciągle dawał mu się we znaki lodowaty chłód nocy.Mijało go wiele innych ciemnolotów, z których był bezgłośnie pozdrawiany.W pewnej chwili przesunął się nad nimi majestatyczny sterowiec.W dole widział pływające po Wiśle iluminowane gondole.Zręcznie przeleciał nad bulwarami, a potem między dwoma monstrualnymi posągami górującymi nad kolumną Zygmunta, przedstawiającymi dwóch starożytnych mistrzów absurdu, Gombracego i Witkowicza.Kierował się w stronę Starego Rynku, przy którym znajdował się interesujący go lokal.Wylądował na jednym z kryształowych dachów, płosząc spore stado nietoperzy, które otoczyły go przez chwilę przyjaznym kręgiem, a potem zniknęły.Wsiadł do obrośniętej roziskrzonymi pnączami windy i błyskawicznie zjechał wprost na ulicę.Idąc przez rynek, obserwował wałęsających się ludzi i stwierdził z ulgą, że naprawdę widzi świetnie w ciemnościach.Połyskujące tu i ówdzie, przyklejone do murów i drzew plazmowate nocoświetliki były przecież bardziej ozdobą niż rzeczywistym oświetleniem.Zabłąkany tutaj między dniem a nocą jakiś nieszczęsny słonecznik nie mógłby się sprawnie poruszać bez noktowizorów.Oczywiście nie było nikogo takiego.Domy, w których spoczywały swietlaki, spowijał na zewnątrz gęsty mrok, chociaż od środka żarzyły się pewnie oślepiającym blaskiem solariów.Na wybiegu było sporo chińskich prostytutek płci obojga, półobnażonych mimo niskiej temperatury.Zapewne klony lub androidy.Rumuni wyróżniali się z tłumu masą kosztowności, noszonych na wszystkich możliwych częściach ciała.Widział najróżniejsze stroje, od powiewnych tunik i przepasek biodrowych po haftowane fraczki i koronkowe krynoliny.Eklektyczne gusta Polaków dopuszczały każdy rodzaj ekstrawagancji.Ulice porastała gęsta, soczysta trawa, domy były całe w bluszczach.Z gałęzi ogromnego drzewa zwisał kilkumetrowy wąż boa.Gdzieś w gęstwinie ulicy Długiej mignęły ślepia i płowa cętkowana sierść jakiegoś dużego kota.Lampart? Oczywiście sztuczne i całkowicie niegroźne maskotki, w pierwszej chwili dosyć trudne do odróżnienia od autentycznych zwierząt.Podobnie jak wielkooki puchacz, zasiadający na szyldzie „V-Empire”.Pohukiwanie różnych gatunków sów dawało się zresztą słyszeć cały czas.Stał przed drzwiami do knajpy, którą mu wskazał Sacharow.Z głębi prowadzącego do wnętrza tunelu wynurzył się upiornie chudy, wysoki osobnik w długiej, czarnej pelerynie ze sterczącym kołnierzem.Wyglądał jak postać ze śmiesznych staromodnych horrorów, które czasem odtwarzał jakiś dwuwymiarowy bioskop.Tak mniej więcej dawni ludzie wyobrażali sobie demony nocy.- Witaj, nieznajomy - zasyczał odźwierny cichutko, posługując się eurokodem.- Przyszedłeś do nas podziwiać księżyc?- Księżyc, umarłych słońce - odparł Azimow po polsku, cytując jednego z nadal tu cenionych antycznych poetów.Na to hasło wampirzy portier uśmiechnął się obiecująco i usuwając się na bok, zaprosił gościa uprzejmym gestem do środka.Pokonawszy wilgotny, zarosły pajęczynami, omszały tunel Kola znalazł się na wielkim podwójnym dziedzińcu starej kamienicy, pełnej porośniętych bluszczem balkonów i loggii, do których prowadziły liczne schodki z grubych powrozów.Jeden z najwspanialszych lokali nocnej stolicy ucharakteryzowany był na staromodny cmentarz.Pełno w nim było autentycznych bądź odtworzonych grobowców, niekiedy w całości, niekiedy we fragmentach.Podobno przed Wielkim Podziałem knajpa ta nosił nazwę Lapidarium i zawsze była pełna tych kamiennych zabytków, których z czasem przybywało.Część gości rozsiadła się w kryptach, inni woleli bawić się na świeżym powietrzu, wionącym, jak się detektywowi wydało, zimnem grobów, aromatem zeschłych liści, gnijących kwiatów i zaduszkowych zniczy.Tutaj muzyka nocy składała się nie tylko z sowich pohukiwań, ale mieszała się także z okrutnym krakaniem kruków i wron, histerycznym krzykiem pawi, uporczywym wyciem wilków.Bywalcom tego miejsca najwyraźniej bardzo odpowiadała, panował bowiem nastrój ekstatycznego rozbawienia.Twarze poznaczone żyłkami i upiększone przez wizażystów nocnymi makijażami, ciemne w większości stroje i srebrna biżuteria przypominały Koli fatalnie dlań zakończony bal u babuszki Sacharowej.Teraz jednak, dzięki zaaplikowanym mu przez jej syna wywarom ze specjalnych ziół oraz innym magicznym zabiegom, zmieniał się, stawał się jednym z nich [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •