[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Efektsmakowy i grzewczy tego napoju był doskonały.- Musicie najdalej za 4-5 dni być w Czosnykowce.Wczorajrozmawiałem z pilotem naszego Les-Prom-Choza.Dostał zadanieregularnej obsługi jeszcze Les-Prom-Choza krymskiego, bo ichhelikopter  poszedł do planowego remontu.Ponadto wywozi my-śliwych z głębokiej tajgi, bo już są takie śniegi, że w rakietach trudnosię poruszać i zwierz już przeszedł z północy.Loty więc będą niere-gularne.Do Czosnykowki będzie zalatywał  po trasie , jak będzietylko mógł.- Myślę, że lepiej wcześniej niż pózniej - mówię - Sławik z Jac-kiem powinni wrócić dzisiaj wieczorem, a najdalej jutro w południe.Od tego czasu, ja potrzebuję koniecznie półtorej doby na załatwienieważnej sprawy w tajdze, a potem możesz po nas przyjechać.- Co ty masz za sprawy w tajdze? Może trzeba pomóc? - ofia-rowuje się Gawrił, zdziwiony moimi słowami.- W tym sęk, że przy załatwianiu tych spraw nikt nie jest w staniemi pomóc.Muszę to zrobić sam i tylko sam.W czym rzecz, nie mogęwam powiedzieć, bo może się nie udać, a wtedy kompromitacja nacałego.- No, no.Niespodziewane.Siedzi trzy tygodnie w tajdze, a jużma swoje sekrety.Dobra  sztuczka - kiwa głową Gawrił. - Sekrety do czasu.Z pewnością dowiesz się jako jeden zpierwszych.Rozjechaliśmy się każdy do swoich zajęć.Jechaliśmy w kierunku Katy.Gdzieś w połowie drogi zjazdowej do rzeki stoją, osadzone nasztorc w przeręblach, pale zimowego mostu.Nie są one jeszczezwieńczone w górze legarami, na które położy się nawierzchnię znieciosanych pni.Wtedy most będzie gotów.Na naszym brzegu, przybudowanym moście stoi jedno zimowle, z komina wydobywa się dym.Jest więc zamieszkałe.Na drugim brzegu widać kilka takich obiektóworaz sprzęt: ciągniki, samochody, wyciągarki, dzwigi.Zachodzimy dozimowla, szybciutko zamykając szczelnie drzwi i zostawiając za sobązamieć.- Dzień dobry! - mówi Sania, otrzepując grubą warstwę śniegu zczapki i kołnierza.- Witajcie, witajcie! Ale ty Sania masz szczęście do pogody.Prawie zawsze przywieziesz zamieć - mówi starszy z czterech męż-czyzn, widocznie brygadzista.- A ten drugi to kto, jakiś naczalnik?- Nie, to nasz gość z Polski.- Co? Co on tu robi, sam na końcu świata? Jakim sposobem tutrafił?- Nie jest tu sam, a z kolegą.Przyjechali do znajomych wUst-Ilimsku i zechcieli poznać życie myśliwych w tajdze oraz poznaćjej zwyczaje.Ot i wszystko.- A tamten gdzie?- W tajdze, gdzieś w okolicy Krętej Góry.Poluje na głuszce.- Sam?! I wyście puścili człowieka na taką biedę?- Nie sam.Jest ze Sławikiem, a wyszli trzy dni temu.- No, jak tak, to można być spokojnym, poradzą sobie.- Chłopcy - zwrócił się do pozostałych, milczących mężczyzn -nastawcie herbaty, a szybko, i przynieście świeżej wody.Gdy tamci ruszyli z kopyta do wypełnienia polecenia, zaczął opowiadać o sobie i pozostałych.- Jesteśmy zekami z kolonii półwolnościowej Panowo.Wszyscyawaryjszczyki - wypadkowcy.Spostrzegł moje pytające spojrzenie, z uśmiechem ciągnął dalej.- Ach, zapomniałem, że wy gość z daleka.Trzeba wam od po-czątku.Więc jak są bractwa, ziomkostwa, cechy - wspólnoty ludzipod jakimś względem jednorodnych, tak i tu wśród więzniów.Bratnisobie ludzie są zawsze bliscy.I tak ci, co popełnili przestępstwo tylkorękoma, bez planowania i bez korzyści osobistych, to awaryjszczyki.Ci, co kombinowali głową i dokonywali wszelkiego rodzaju kombi-nacji, fałszerstw, z korzyścią dla siebie, to chimiki - chemicy.Ostatniatrzecia kategoria to zabójcy.Ci, co pozbawili, obojętne w jakichokolicznościach, inne osoby życia, to ugałowniki - ogławiacze.Ot icałkiem prosta klasyfikacja: ugałowniki, chimiki, awaryjszczyki.Nawet w żargonie nadzoru od lat przyjęły się te nazwy.Tamci trzej, tokierowcy - pijacy, jeszcze na wyrokach.Ja od pół roku wolniak.Zbudowałem sobie wremienkę obok kolonii karnej w Panowie.Nawiosnę przyprowadzę kobietę i będę żył.Byłem kiedyś kolejarzem wwielkim mieście, ale tu mi lepiej.Zdumiony tak długim i szczerym przedstawianiem się, popadłemw zakłopotanie.Wymienić przy uścisku dłoni tylko nazwisko totrochę za krótko i nawet głupio.Mówić życiorysu nie miałem ochoty.Poprzestałem na uścisku prawicy i sloganie  bardzo mi miło.Aleherbatę piliśmy jak dobrzy znajomi.- Kiedy skończycie most? Trzeba drzewo wozić.W tym rokudługo marudzicie - wtrąca Sania.- Ten rok to nie poprzedni.Teraz nic nie ma.Wódki nie ma, wsklepach towarów brak, partii nie ma, nawet mrozu jeszcze nie ma.Apotrzebny, żeby skuć tak rzekę, by lód wytrzymał pod dzwigami iciężkim sprzętem.Od jutra z tamtego brzegu zaczną budować przy-czółek, a po nim będą kroczyć dzwigi i układać następne przęsła.Jakdobrze pójdzie, to liczą, że za cztery dni zrobią.Nie wierzę w to.Mamy na tej stronie materiał przygotowany i wycięty, my udarni- ki-stachanowcy (uderzeniowa brygada przodowników) - kończy zdumą.Jeden z awaryjszczyków podszedł do małego okienka z widokiemna rzekę i stał bez wyraznego celu, gryząc trzymaną w kąciku ustzapałkę.Po długiej chwili odezwał się beznamiętnym głosem:- Pierechodit' (przechodzi).Wszyscy podeszli do okna, a Sania i ja wyszliśmy na dwór.Naprzeciwległym brzegu stał taki sam, jak nasz urał.Kierowca z brzegurzeki wspiął się do zaparkowanej maszyny.Włączył silnik i w głę-bokim przechyle, na wszystkich hamulcach ruszył na wprost.- W dół łatwiej niż w górę, na tamten brzeg - zawyrokował zeznawstwem Sania.Tymczasem rzucany na boki poślizgami kół, samochód znalazł sięna samym brzegu rzeki.Tu prawie się zatrzymał, ale jego koła,centymetr po centymetrze, zbliżały się do wody.Naraz utracił oparciei przód samochodu z hałasem plusnął w toń, wyrzucając fontannęwody, a za nim w rozfalowany nurt zsunął się tył.Kierowca natych-miast skręcił w prawo.Wzdłuż brzegu jechał około 20 metrów.Potemponownie skręcił w lewo - kierując się do miejsca, gdzie na prze-ciwległym brzegu droga schodziła do wody.- Mądry facet - mówi Sania.- Omija rozjeżdżone dno na wprostnajkrótszego odcinka, łączącego końce drogi.Przy brzegu skręciłprostopadle do nurtu.Samochód nieco zapadł się pod wodę.Saniatylko powiedział: a nie mówiłem! I zaczął się wdrapywać powolutkuna brzeg, gdzie z wyjącym silnikiem, na niskim biegu pokonał stro-miznę i nie zatrzymując się, pojechał zimnikiem.Zaczęliśmy się żegnać, wzbogaceni wiedzą o zekach i możliwo-ściach przeprawy.Znieg i wiatr jakby ustały, w każdym razie byłyznacznie mniejsze niż na początku.Jechaliśmy początkowo śladempoprzednika, który po kilku kilometrach skręcił w swoją drogę.Zimnikiem i drogą zeków jechaliśmy bez zatrzymywania, aż dozimowla.Cały czas padał śnieg.Stiepan przygotował na obiad wspaniałą uchę i swoje  ukochane mleko, czym bardzo dogodził także Sani.Jacka ze Sławikiem jeszczenie było.Stiepan był spakowany, bo po obiedzie odjeżdżał z Sanią.- Nie zapomnijcie o łosinie i jarząbkach - mówię do Sani i Stie-pana.- Bielaki też zabierajcie.Zostawcie mi tylko oścień, to pójdę naryby.- W porządku, to wszystko przygotowane - odpowiada Stiepan.Wiem, kiedy odlot, to przyjdę na lotnisko was odprowadzić.WCzosnykowce chyba nie będzie warunków do dalszej rozmowy, a tylejest jeszcze do powiedzenia i wspólnego przemyślenia.- Dziękuję ci, Stiepan.Będziemy ci wdzięczni.Spędziliśmy ra-zem niezapomniane chwile.Będziemy cię oczekiwać.Może jeszczezmienisz zdanie, wyjdziesz z tajgi, a może przyjedziesz do Polski.- Nie, nie wyjdę i nie przyjadę - odparł krótko, żegnając się.Zostałem sam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •