[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na łupanie w głowie był oczywiście tylko jeden sposób i ten sposób Lesio zastosował bez chwili namysłu.Przez krótką chwilę wahał się, czy wybrać bar "Pod Arkadami", czy bar rybny na Puławskiej i szybko zdecydował się na ten ostatni, bo powietrze w tamtej stronie wydawało mu się jakby świeższe.Oderwał się odwrogich, odpychająco zamkniętych drzwi, o które opierał się plecami, i ruszył na południe.Wypity na głodno pierwszy klin zadziałał wręcz cudotwórczo.Myśli Lesia zaczęły się układać z przeraźliwą jasnością.Nie było tu już miejsca na złudzenia czy jakieś głupie nadzieje.Przepadł.Najzwyczajniej w świecie przepadł i to już na całe życie.Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że na nie wysłane numery padnie milion i ten milion on będzie musiał zwrócić współpracownikom.Jakim sposobem i do kiedy, tego sobie w ogóle nie umiał wyobrazić, w każdym razie wiedział na pewno, że od dziś począwszy jest człowiekiem skończonym, który stracił wszystko.Przyjaźń ludzką, jakiekolwiek nadzieje na szacunek otoczenia, żonę, dom rodzinny, Barbarę.Nawet do marzeń o Barbarze nie ma już prawa! To koniec, nic go już nie uratuje! Sięgnął dna! Człowiek, który stracił wszystko, siłą rzeczy nie ma już nic do stracenia.Lesio stał się nagle takim właśnie człowiekiem.Po trzecim kolejnym klinie poglądy na swoją sytuację ustalił ostatecznie i poczuł się nawet dumny, że tak imponująco udało mu się stoczyć w przepaść.Wstąpił w niego straceńczy duch.Bez obaw już i bez drżenia sięgnął do kieszeni, wygrzebał wszystkie pieniądze przeznaczone na nieosiągalny cel i przeliczył je.Ze społecznych dwóch tysięcy czterystu i jego własnych dwustu złotych zostało mu zaledwie tysiąc trzysta, nie licząc tych drobnych, którymi będzie musiał zapłacić rachunek w barze.Reszta uległa dematerializacji.Zwyczajne siedzenie w knajpie nie wydawało mu się czynnością godną człowieka tak dokładnie upadłego moralnie.Należało zrobić coś więcej.Coś potężnego.Coś, co byłoby ukoronowaniemdzieła niszczenia jego kariery i marnowania życia.WYszedł z baru rybnego i udał się dla odmiany w kierunku północnym.Zarówno możliwości drzemiące w śródmieściu gęsto zaludnionej metropolii, jak i strona świata, w pełni odpowiadały stanowi jego ducha.Dotychczas miał wiele wad, był jednak uczciwym człowiekiem.Teraz nim być przestał.Sprzeniewierzył nie należący do niego jeden milion, jeden tysiąc i sto złotych.Milion wygrany w przeklętego toto_lotka i tysiąc sto, przeznaczone na to wygranie.Została mu nędzna reszta, ocalała z pogromu, która paliła mu kieszeń.Lesio nieodwołalnie postanowił stracić i tę resztę.Skoro diabli wzięli tyle, to niech już wezmą wszystko, z nim samym włącznie.Stracić natychmiast, bez wahania, bez żalu i do końca! Byle z fantazją! Z hukiem! Z fanfarami! Jak spadać, to już z dobrego konia!.Konia!!!.Lesio nagle wrósł w ziemię.Do przystanku na placu Unii podjeżdżał autobus z napisem "Wyścigi".Pchała się do niego grupka ludzi, ale wewnątrz było jeszcze nieco miejsca.- Konia!!!.- krzyknęło Lesiowi w duszy zuchwale i buntowniczo.Pchnięty kategorycznym żądaniem nagle rozbestwionej duszy rzucił się do autobusu.Pchnięty równie kategorycznym życzeniem kontrolera rzucił się do kasy.Następnie znów podporządkował się duszy.Dusza, zniecierpliwiona i pełna gwałtownie rosnących wymagań, zmusiła go do wykupienia najdroższego biletu wstępu za 30 złotych, przegnała obok pustego w tej chwili paddocku i wpędziła do budynku trybuny.Program wyścigów pominęła milczeniem, z czegomożna wnioskować, że jej na nim nie zależało.Na bilecie wstępu też by jej zapewne nie zależało, gdyby nie to, że bez niego nie wpuszczano do środka.Przekroczywszy drzwi Lesio znalazł się w samym środku półprzytomnej, zemocjonowanej tłuszczy, usiłującej w możliwie krótkim czasie stracić możliwie dużo pieniędzy.W samym wejściu stało dwóch panów, z których jeden chwytał się za głowę i jęczał: - Ta czwórka! Ta cholerna czwórka!.A drugi w milczeniu, z ponurą pasją, darł na drobne kawałki dużą ilość białych papierków i rzucał je na ziemię.W Lesiu działał nie tylko straceńczy duch, ale także kolejka wypitych w barze rybnym klinów.Panująca wokół atmosfera nasunęła mu na myśl różne skojarzenia.Oczyma duszy ujrzał salony gry, stosy banknotów na stołach, rozpalone twarze, usłyszał brzęk złota, okrzyki krupierów.Monte Carlo!.- Mój dziad fortunę w Monte Carlo.! - pomyślał dumnie.Myśl jednak urwała się nagle, w żaden sposób bowiem nie umiał się zdecydować na jakiś czasownik.Co też ów dziad z fortuną w Monte Carlo zrobił?.Stracił? Przepuścił? Roztrwonił?.Równie dobrze mógł zyskać.Trochę niemiłe było także to, że w ogóle nie mógł sobie przypomnieć żadnej fortuny w rodzinie, nawet sięgając pamięcią do pradziada.Myśl o dziadowskiej fortunie w Monte Carlo była jednakże tak silna, że rozpierała mu pierś i musiał ją jakoś uzewnętrznić.Usiłując wejść na pochylnię napotkał w tłoku jakąś przeszkodę, zatrzymał się przy niej i powiedział z wielką stanowczością: - Mój dziad fortunę w Monte Carlo.!Brak zdecydowania co do losów fortuny zastopował go ponownie i skłonił do pytającego spojrzenia na owo coś, co go zatrzymało i co nie udzieliło żadnej odpowiedzi.Był to słup konstrukcyjny, okazujący całkowitą obojętność w sprawie dziada Lesia i jego fortuny.Z niesmakiem i niejaką urazą obejrzawszy przeszkodę, która wbrew spodziewaniom nie okazała się człowiekiem, Lesio poszedł dalej.- Mój dziad fortunę w Monte Carlo.! - brzmiało mu w duszy gromko, rzewnie i wzruszająco [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •