[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tam, za drzwiami mojej sypialni, stoi wszystko.Dopiero z pięć minut po tym, jak szept ostatecznie ucichł, odważył się Trudny wstać i otworzyć je.Rzecz ja­sna - żadnego potwora.Ale i tak poczuł w żołądku zimną igłę strachu: klapa strychu była podniesiona, z kwadrato­wego otworu sączyło się w gęsty mrok korytarza blade, anemiczne światło.Nikt i nic się w tym świetle nie poru­szało, lecz wystarczał sam widok.Jak zwykle, Trudny po­łożył się był ostatni, miał więc całkowitą pewność, iż kla­pę pozostawiono na noc zamkniętą.Może Konrad.? -przemknęło mu, ale nie miał siły zmusić się do uwierze­nia w to; w ogóle nie zastanawiał się nad zawołaniem sy­na, zdało mu się takie wołanie po nocy ostatnim idioty­zmem.Podszedł do schodków, stanął na pierwszym ich sto­pniu.Nasłuchiwał, nasłuchiwał, nasłuchiwał.Tylko własny oddech.Drugi stopień.Trzeci, czwarty.Cisza jak przed wyda­niem rozkazu dla plutonu egzekucyjnego.Stanął na siód­mym i wystawił głowę ponad podłogę strychu.To paliła się ta lampa na drewnianej nodze, którą Kon­rad przyniósł tu wraz z kilkunastometrowym ogonem kabli.Ale samego Konrada na strychu nie było.Nie było na nim nikogo, o ile Trudny mógł to ocenić, bo chaos sta­rożytnej graciarni w trzech czwartych krył się w tłustych cieniach.Jan Herman wszedł na strych, rozejrzał się - spo­strzegł znacznie zmiany zaszłe w owym chaosie od ostatniej jego wizyty na tej kondygnacji: ktoś przewalił jakieś pół tony antycznych śmieci spod jednej ściany pod drugą, odsłaniając przejście wzdłuż zachodniego muru.Wciągnął powietrze przez zęby.Niemożliwość, niemo­żliwość! Słyszałbym przecież, byłby hurkot wprost niezie­mski.Ruszył na miękkich nogach otworzonym mu owym cudownym sposobem przejściem.Minął lampę i miał te­raz swój żarłoczny cień z przodu, deptał go.Przejście kończyło się ślepo zawałem ciężkich płatów dykty i nie heblowanych desek.Po lewej - góra tobołów, zetlałych obrusów, firanek i stor; po prawej - mur.Trud­ny, oddychając płytko i cicho, aby nie zagłuszyć żadnego ewentualnego obcego dźwięku, rozglądał się po plamach czerni i jasności pokrywających kanciaste otoczenie; na­wet poruszał się z jakąś przesadną ostrożnością, jakby od jednego gwałtowniejszego gestu, jednego głośniejszego sze­lestu piżamy mogła mu się objawić nocą cała śmiercionoś­na potworność nawiedzonego budynku.Już miał się stąd wycofać, gdy szybki przepływ cieni po zachodniej ścianie, spowodowany opuszczeniem przez Ja­na Hermana ramienia, otworzył mu oczy na jej atrapowość: to nie była ściana.Te cegły nie były cegłami.Wysta­wał spośród nich krzywy prostokąt: drzwi.Wyciągnął rę­kę, pchnął: poruszyły się.Fałszywy mur, pomyślał.Zrobił krok w tył i otworzył drzwi na oścież.Zaskrzypiały strasz­liwie i Trudnemu serce podeszło do gardła.Fałszywy mur, myślał, a za nim ukryty pokój - ja to przecież doskonale znam.Zajrzał do środka; szczęście, że drzwi otwierały się na lewo, bo nie przesłoniły światła lampy.Pomieszczenie by­ło długie i bardzo wąskie, pozbawione okien, wyposażone jedynie w mały, pochyły świetlik w dachu.Znajdowały się tu: wciśnięty w sam koniec kiszki stół, krzesło, ułożony wprost na podłodze materac z kłębowiskiem starych ko­ców i niewiele więcej, jeśli nie liczyć wszechobecnego kurzu.Trudny wszedł do środka.Odsunął się zaraz od wej­ścia, by nie przesłaniać światła.Wdepnął w jakieś szma­ty; kucnął, podniósł - to strzępy starego, męskiego ubra­nia, porozdzierane w wąskie pasy, dosłownie rozszarpane.Spodnie, koszula, kalesony, sweter, skarpetki.Cuchnęły.Odrzucił je, wytarł dłonie o piżamę, wstał.Na stole pod świetlikiem leżały dwie książki, jedna wielka i gruba, druga o podobnym formacie, lecz cieńsza.Ostrożnie ją otworzył.Był to brulion w twardej oprawie o stronach pokrytych gęstym maczkiem czyichś zapisków, prowadzonych czarnoatramentowym piórem, ale teraz już ledwo dostrzegalnych.Podszedł z brulionem do drzwi, do światła - to po hebrajsku, rozpoznał pomimo braku oku­larów.Przekartkował szybko: brulion zapełniony był w dwóch trzecich, ostatnie notatki były cokolwiek wyraźniejsze, nie zdążyły do końca wyblaknąć.Wrócił do stołu i dźwignął tę drugą, grubszą książkę.Aż się zdziwił jej ciężarem: okuto ją żelazem.Zaraz też spostrzegł kłódkę na jej zamknięciu.Przyjrzał się okładce i nierównym brzegom kart z żółtego, czerpanego papieru.To stara, stara książka.Wcisnął brulion oraz inkunabuł pod pachę i wyszedł z sekretnego pokoju.Na strychu wciąż nikogo.Zamknął za sobą drzwi i podszedł do lampy; chciał wykręcić z niej żarówkę, lecz była zbyt gorąca.Na korytarzu wyrwał ka­bel z kontaktu i w ten sposób ją zgasił.Mrok go oślepił; chwilę postał, mrugając, zanim na powrót przejrzał na ciemną szarość domowej nocy.W sypialni schował książki pod nadkastlik.Kładąc się w miękkie i ciepłe łóżko, obok miękkiego i ciepłego ciała żony, był nieomal spokojny.Już rozumiał.Już wszystko rozumiał.Nie miał się czego bać, skoro pojął reguły.Na­wet uśmiechnął się do siebie, jakby z czegoś tajemnie za­dowolony.To jest gra, myślał, a ja potrafię grać, dobry jestem w grach śmiertelnych.Teraz to widzę: dom, duch, diabeł - czy jakkolwiek by to zwał - gra ze mną.Chce czegoś ode mnie.Poprowadził mnie i wcisnął w ręce te książki -w jakimś określonym celu.Wszystko ma cel.I to megaserce.I te szepty.To są manifestacje, prezentacja wstępna, właśnie dla mnie przeznaczona.Tylko mnie się obja­wia.Teraz widzę w tym logikę.Siwy był po to, żebym uwierzył; gdybym pozostawał jedynym świadkiem, miałbym jednak prawo powątpiewać w prawdziwość świadectwa mych zmysłów, lecz nocna kanonada Siwego zapo­biegła temu niebezpieczeństwu.Doskonały wybór: Siwy, ów złowrogi swym potępieńczym spokojem kat, nie do­mownik i nie znajomy, pierwszy ujrzał w tych murach na­macalnie realną niemożliwość.A potem ja.Ja i nikt inny.Tamtego wieczoru w gabinecie - ja przecież czekałem, prowokowałem go.I odpowiedział.Odpowiedział także na sprowadzenie księdza - bo to oznaczało, iż już w niego wierzę.Nie mógł mnie zawieść.Ściana była po to, bym zaczął myśleć, jak myślałem.A teraz te książki.Też wyłą­cznie dla moich oczu przeznaczone.Celu jeszcze co pra­wda nie dostrzegam, lecz już coś tam majaczy niejasno w oddali: Mordechaj Abram, szepty w jidysz, hebrajskie pismo.Muszę znaleźć poprzednich właścicieli, poznać hi­storię tego domu.Niech ci się zdaje, że wypełniam twój plan.Niech ci się zdaje.Jeszcze zobaczymy.Była noc, mógł więc tak myśleć, pozostając zarazem spokojny o swe zdrowie psychiczne.W ciemności nie wi­dział otwierającej się powoli ponad nim paszczy szaleń­stwa, która jest większa od Słońca i mniejsza od pszenicznego ziarna.Oczy bestii są tak jasne, że czarniejsze od najczarniejszej czerni.Jej ciało zbudowane jest ze stra­chu; bestia jest bardzo piękna.Posiada imię, lecz nikt go nie zna.10.- Masz.- Co to jest?- Mój świąteczny prezent dla ciebie.Nie spóźnij się na to spotkanie, on pojutrze jedzie gdzieś w okolice frontu organizować nowe obozy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •