[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziałem, że ci młodzi ludzie są ofiarami; wiedziałem, że w więzieniu w Doebbeln znalazłem się w obozie oprawców.Piłem.Powi­nienem stąd uciekać, ale po co? I co rano strzelałem obcasa­mi przed pułkownikiem, jego sekretarki siadały za nim i roz­poczynaliśmy nowy dzień pracy.Byłem w jamie, zniewolony jak w Treblince; chciałbym zmienić skórę, stać się jednym z tych młodych ludzi, odczuwać znów wolę przeciwstawiania się niesprawiedliwości i siłę, jaką daje taka walka.Ale byłem tłumaczem oficera o białych oczach.Pewnego wieczoru przyjechał do mnie z Lipska Tolek.Roz­mawialiśmy, spacerując nad rzeką.Padał deszcz, nasze płaszcze stawały się coraz cięższe.- Może trzeba stąd wyjechać.Przecież to nie jest nasze wojsko.Słuchałem.Co by mi pozostało, gdybym opuścił tych lu­dzi, którym uwierzyłem? Żyłem dla zemsty, a oni ją wypacza­ją i odsuwają ode mnie.Więc po co żyć?- Nie wolno żyć dla siebie, Tolek.Nie wolno.Mówił o Palestynie, o kibucach.- Przecież ty też masz jeszcze kogoś na świecie - dorzucił na końcu.Tolek wrócił do Lipska, a ja przez całą noc chodziłem w ciemnościach i deszczu, zagłębiając się coraz dalej w roz­mokłą okolicę.Idąc potykałem się o rozmaite przeszkody i pod wpływem deszczu, chłodu i zmęczenia powoli odzyski­wałem równowagę.Stopniowo, krok za krokiem, wychodziłem z jamy, nie godziłem się w niej lec.Krok za krokiem wydostawałem się z Doebbeln.Tak, miałem kogoś bliskiego na świecie, a je­żeli w każdym obozie są oprawcy, moje miejsce na pewno nie jest wśród nich.A skoro nie odpowiada mi żaden z systemów zorganizowanych przez Wielkich Przywódców, którzy migną czasem, gdzieś z daleka, w czarnej limuzynie, stworzę swój system, założę rodzinę, będę miał żonę, synów, wszystkichwokół siebie, i będziemy żyć w naszej twierdzy, zespoleni mocno więzami krwi i miłością.Dla nich zbuduję zamek, mo­ją własną twierdzę.Nie zwracając uwagi na deszcz, wyciągnąłem się na tra­wie.Co mi tam deszcz! Odnalazłem swoją drogę.W getcie sam opracowałem sobie metodę, w Treblince sam obmyśliłem sposób wydostania się z dolnego obozu, a teraz samodzielnie miałem wznosić swoją fortecę.Dla nich, dla mojej żony i sy­nów.Miałem kogoś bliskiego w Nowym Jorku.Tam było drzewo z mojego lasu.Tam zbuduję swoją twierdzę.Stworzę rodzinę, rzucę w glebę nowe ziarna i będę je chronić; w ten sposób pomszczę moich bliskich, cały mój naród.Spałem w trawie, uspokojony, najpierw na deszczu, potem w słońcu.Zjawiłem się w koszarach późno po południu.Oczekiwała mnie jedna z sekretarek, wyniosła i zła.- On jest wściekły - rzekła.- Źle się czuję.Jadę do szpitala do Lipska.W szpitalu łaziłem z badania na badanie.Marzyłem, leżąc w dużej sali wśród zdrowiejących rannych.Jak nigdy dotąd, dawałem się ponosić wyobraźni; moje dzieci były podobne do moich braci, żona to była moja matka, ale Zofia, Sonia i Ryw-ka również uosabiały tę żonę.Dookoła widziałem dużo drzew i rozległą, zieloną przestrzeń.Marzyłem: mój ojciec, matka, wszyscy dawni towarzysze byli z nami wśród tych drzew.Pewnego dnia major uznał, że już wyzdrowiałem.Jakiś ge­nerał z Lipska zażądał tłumacza mówiącego po niemiecku.W parę godzin później piłem z nim wódkę przy stole, przy którym siedziała również jego żona i dzieci.- Jeszcze kieliszek, Misza? - częstował przyjaźnie.I ni­czym obawiający się inspekcji podoficerek w kantynie, odsta­wiał butelkę pod stół.Co za dziwną mieszaninę stanowiła ta armia, ten naród! Generał zdawał się pochłonięty tylko jed­nym zadaniem, dostarczeniem zaprzyjaźnionym z nim innym generałom płaszczy, futer, wszelkiej odzieży.- Jesteś Żydem, Misza, a Żydzi to spryciarze.Wyszukasz dla mnie to wszystko.Powiedział to serdecznie.Puściłem się do starego miasta, odkrywałem sklepiki, stragany.Wykorzystywałem swoje sta­nowisko oficera NKWD, rekwirowałem, co chciałem.- Widzicie, jakiego koloru jest moja czapka? Wiecie, co to znaczy?Wiedzieli.Akceptowali moje ceny.Kupowałem, stałem sięniezbędny.- Jesteś unikatem, Misza.Prawdziwym unikatem - mówiłgenerał.Żony oficerów molestowały mnie:- Misza, nie mamy co na siebie włożyć!Generałowie, którzy przyjechali na inspekcję i zostawili swoje małżonki w Związku Radzieckim, wzywali mnie, wrę­czali długie listy „upominków", które trzeba było natych­miast im dostarczyć.Spełniałem ich życzenia.Czas płynął.Czekałem, zastanawiałem się, co też ja wyprawiam: czy po to przeżyłem getto, Treblinkę, nasze powstanie, żeby zaopatry­wać oficerskie małżonki w futrzane okrycia? Ja, Mietek, któ­ry przerzucał worki zboża, parałem się teraz taką robotą? Szaleństwo! A oni sami, czy po to prowadzili tę wojnę? Słu­chałem ich i przyglądałem się tym wygalowanym mężczy­znom, którzy wiedli do boju innych, dowódcom, którym salutowano, którzy przywłaszczyli sobie prawo decydowania o życiu i śmierci.Przykro było patrzeć, jak żywo interesują się kilkoma pozszywanymi skórami.Aby udokumentować swoją odmienność, nie nosiłem naszywek, a długi skórzany płaszcz zasłaniał moje insygnia i odznaczenia.Dawny Mietek Nieustępliwy to teraz Mietek-Dziwak.Często brał mnie na stronę komisarz polityczny, posępny, nerwowy młody czło­wiek, który zdawał się mieć taką samą jak ja opinię o swoich zwierzchnikach.- Misza, twoje miejsce jest w partii.Ty jesteś z dobrego kruszcu.Jeśli wstąpisz do partii, możesz zajść bardzo wyso­ko.W którejś z Akademii Wojskowych, na przykład.Ruchem ręki otwierał przede mną perspektywy.Słuchałem Jego słów, ale już nie wierzyłem.Pochłaniało mnie teraz inne marzenie.Nie działałem jednak, pozwalałem, by czas płynął.Poznałem pewną młodą Polkę, która miała niedługo wracać do Warszawy, i przeżyłem z nią wiele miłych chwil.Byłem jak biegacz, który rozpręża się przed sprintem.W dniu wyjazdu mojej nowej znajomej spotkałem na pero­nie Tolka.Był ogromnie podniecony.- Mietek, złapałem Schultza.Schwyciłem go za ramię.Schultz z getta, ten który prze­mawiał z balkonu do robotników, obiecując im błogie życie w obozach w Trawnikach i Poniatowłe.Schultz, który uważał nas za niewolników.Pobiegłem z Tolkiem do więzienia.Znów odżyło mi w pamięci getto, ulica Leszno i ten ostat­ni krzyk ojca na Świętojerskłej.Byliśmy w mundurach NKWD, weszliśmy bez przeszkód.Jakiś żołnierz zaprowadził nas do celi Schultza.Siedział tam na drewnianym stołku, ten wyzyskiwacz, sprzedawczyk, wspólnik katów.Podniósł oczy.Staliśmy z Tolkiem niemal przylepieni do krat.Wypro­stował się.- Czego chcecie?Spostrzegłem krople potu na jego twarzy.Nie ruszyliśmy się.- Czego ode mnie chcecie? Głos mu się zaostrzył.- Po prostu zobaczyć cię, Schultz.Widywałem cię w War­szawie, w okolicach Leszna.- Chcę, żeby mnie osądzono.Nie macie prawa bez sądu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •