[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kroni zapytał Kruminsza:- Na windy można liczyć?- Nie jestem pewien - powiedział Kruminsz.- Kabinę, która zjeżdżała waszym szybem, przechwycono w pół drogi.Zajmują ją ludzie oczekujący na wyższych poziomach.Trudno im się dziwić.Tam przecież też są dzieci.Gűnther nie wypuszczał rozpylacza z rąk i piana stopniowo wy­pełniała salę.Nagle rozpylacz pisnął i szarpnął mu się w ręku.Koniec.- Koniec - powiedział Gűnther.Razi podniósł się z ziemi.Zrozumiał.Wody trochę ubyło.Piana wypełniła całą przeciwległą część sali ujęcia i wypływające spod niej strumienie jakby nieco osłabły.Piana zapadła się i gęstniała tworząc szczelną błonę, drgającą od czasu do czasu, jakby ktoś z tamtej strony uderzał w nią miarowo ciężkim młotem.- Zyskaliśmy trochę czasu, ale niewiele - mruknął Gűnther.- Trzeba będzie zawalić tunel.- To będzie trzymało? - zapytał Razi.Kroni usłyszał pytanie i przetłumaczył je.Kroni wciąż jeszcze stał na podeście windy.Wysłał część męż­czyzn do uprzątania schodów, a sam został na dole.- Będzie trzymało, ale niedługo - powiedział Gűnther.- Może tylko dziesięć minut.To jest jak plaster w poszyciu tonącej fre­gaty.Raziemu wydało się, że piana sunie w ich stronę.- Co to? - zapytał.Gűnther odpowiedział, biegnąc już w kierunku tunelu, a Kroni przetłumaczył:- Poleciała zapora.Teraz trzyma już tylko plaster.- Dżiń! - krzyknął Razi.- Uciekamy.Dżiń go nie słuchał.Gűnther chwycił go za łokieć i pociągnął za sobą.Dżiń wyrywał się jak oszalały.Oko miał puste i straszne.Źrenica nie reagowała na światło latarki.Gűnther zaklął, bo tracili bezcenne sekundy.Zaklął po niemiec­ku, więc zrozumiał go tylko Kroni.Złapał Dżinia w pół i pociąg­nął za sobą.- Kroni, powiedz mu, żeby zostawił jednookiego! - błagał Razi.- Szkoda mówić - odpowiedział Kroni.- On i tak mnie nie posłucha.Wody pod nogami prawie nie było, ale Gűnther i Razi wiedzieli doskonale, że plaster długo nie wytrzyma.Przebiegli jeszcze kil­kanaście kroków i w tym miejscu, gdzie strop tunelu nieco opadł, jakby skała nad nim nie była monolitem, rzucił jednookiego na podłogę i zaczął wyjmować z kieszeni ładunki wybuchowe.Ułożył je rzędem na posadzce, a Razi stał nad nimi i liczył.Musiał coś robić, więc stał i liczył ładunki, chociaż nikomu nie było to po­trzebne.Dżiń siedział na podłodze z brodą opartą na kolanach, jak­by zastanawiał się nad czymś niezwykle ważnym.- Uciekaj stąd! - wrzasnął nagle Gűnther, jakby dopiero teraz spostrzegł stojącego przy nim Raziego.- Zabieraj tego wariata i uciekaj.Kroni posłusznie tłumaczył jego słowa, patrząc na coraz cieńszy strumyk wody spływający po ścianie szybu windy.- Nie - powiedział Razi.- On nie ucieknie - powiedział Kroni.- Już ci przecież mó­wiłem.Gűnther zaczął metodycznie rozmieszczać ładunki w tunelu, jak­by miał do dyspozycji całą wieczność.Kruminsz błagał go w duchu, żeby się pospieszył, ale nie odezwał się nawet słowem, bo nie wolno było tropicielowi przeszkadzać.Pomyślał jeszcze: jakie to szczęście, że Maks Bieły wyrównuje łazikiem drogę do prowizorycznego szpitala i niczego nie słyszy.Jakie szczęście, że nie słyszy.Przecież przepracowali razem dwa­dzieścia lat.Ledwie to pomyślał, rozległ się grzmot rwącego się na strzępy plastra.- Uciekaj! - zdążył jeszcze raz krzyknąć Gűnther, ale Razi nawet nie drgnął.Wbił tylko paznokcie w dłoń, żeby nie uciec.Gűnther padł na ziemię przewracając Raziego i w tej samej chwili odpalił wszystkie ładunki.Zdołał jeszcze w zupełnej ciemności dojrzeć ścianę wody, pę­dzącej przed sobą strzępki rozdartego plastra.Zobaczył jeszcze, jak wali się strop tunelu, jak schodzą się ściany, a kamień i woda zderzają się ze sobą z nieprawdopodobną siłą żywiołu.I pojął, że gdzieś w samym oku tego szalonego cyklonu znajduje się on sam, inżynier Razi i agent Dżiń.Dźwięk urwał się.We wszystkich głośnikach.I nie można już było na nic liczyć.Nawet na cud.Kroni wciąż patrzył na strumyk płynący po ścianie szybu i czekał, aż przekształci się w strumień albo zniknie.Ale nie nastąpiło ani jedno, ani drugie.Strumyk nadal ciurkał.Na chwilę całkiem zanikł, ale później, wolniej wprawdzie i spo­kojniej niż poprzednio - jednak popłynął.Kroni wyobraził sobie, jak cienkie strużki sączą się spod zawału, a potem łączą się w stru­mień biegnący nieubłaganie w dół.To była jeszcze jedna zwłoka, ale niestety tylko zwłoka.To właśnie powiedział Kruminszowi, bo Kruminsz nie mógł wie­dzieć, jakie skutki przyniosła eksplozja.- Domyślam się - odpowiedział Kruminsz lakonicznie.Powiedział to i jeszcze raz pomodlił się w duchu, żeby Maks na razie nie wracał do niego, żeby jak najdłużej torował drogę do szpitala.Zobaczył, że Natasza i Kiroczka, które również nie sły­szały, jak zakończyła się walka Gűnthera z wodą, zniknęły nagle pod ziemią, jakby zobaczyły tam coś ważnego.Domyślił się, co to mogło być.- Wyszli pierwsi ludzie - powiedział Kruminsz do Kroniego, a następnie przełączył się na szpital i zapytał Anitę: - Jesteś go­towa na przyjęcie pacjentów? Wyszli pierwsi ludzie.- Zwariowałeś? - wykrzyknęła doktor Sołomko.- Pocze­kaj trochę!- Nie mogę zatrzymać ludzi pod ziemią tylko dlatego, że nie jesteś jeszcze gotowa.- Źle mnie zrozumiałeś - powiedziała Anita.- Po prostu by­łam zaskoczona.Co z innymi?- W porządku - odparł sucho Kruminsz, bo Anita pytała prze­de wszystkim o Gűnthera, a on nie mógł jej powiedzieć.Natasza stała w szerokim wykopie.Deszcz znów się, rozpadał i dziewczyna pomyślała, że to dobrze, bo słońce nie będzie oślepiało ludzi, którzy nigdy go nie widzieli.A wkrótce zacznie się ście­mniać.- Żeby tylko udało się ich wszystkich wyprowadzić przed zmrokiem - powiedziała Kiroczka zbiegając do niej.Zatrzymały się, patrząc na pochylnię.Na samym jej dole widać było ludzkie twarze.To był dziwny i przerażający widok.Dziewczęta stały niemal u szczytu pochylni, która opadała na równy placyk, prowizoryczny podest windy, na który Stanczo wy­prowadził pierwszą grupę uciekinierów, wyswobodziwszy ich uprzednio z unieruchomionej kabiny.I ci ludzie, głównie kobiety i dzieci, zatrzymali się, jak tylko zobaczyli nad swymi głowami jasną plamę.Stali tak, bo nie mogli, nie potrafili zrobić już nawet kroku.Stali zbici w ciasne stadko i patrzyli tam, gdzie było nieznane, dziwnie zimne i zbyt białe światło.A dziewczętom wydawało się z góry, że ich twarze świecą, że są okrągłe i puste, nagie i zupeł­nie jednakowe.Ten żywy obraz trwał długo.Nieskończenie długo.Minutę albo i więcej.Nikt się nie poruszył, a ludzie w dole patrzyli na dwie figurki w dopasowanych kombinezonach, które ciemnymi sylwet­kami rysowały się na tle zbyt jasnej plamy.Krople deszczu wpadały czasem do środka jamy, ale żaden z uciekinierów nie wycierał ich z twarzy.Mieszkańcy podziemia zdawali się uważać je za krople spadające z wysokiego stropu świata na Górze.Żeby wreszcie zakłócić tę ciszę i odrętwienie, Kiroczka wyprze­dziła Nataszę, zbiegła do pochylni w dół, podeszła do grupki ludzi i wyciągnęła rękę do najbliżej stojącej rozczochranej, straszliwie brudnej i przerażająco wychudzonej dziewczynki w ogromnych, topornych buciorach przymocowanych drutem do nóg i w strzę­pach szarej szmaty na biodrach zamiast spódniczki.Kiroczka podała jej rękę.Dziewczynka patrzyła na nią uważnie i bez uśmiechu.Potem jej pajęcza łapka drgnęła i zaczęła długą wędrówkę na przestrzeni paru centymetrów, żeby przebić ścianę powietrza oddzielającą obie ręce [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •