[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chociaż stłoczone ciałago tłumiły, akordy rykoszetowały od ścian setek mulob.Najpierwzdawało się, że odgłos dobiegał ze wschodu, a potem może z południa,a następnie gdzieś z bliska, gdy przyłączyło się więcej niewidzialnychzródeł, coraz potężniejszy i głośniejszy.Głośniejszy, niż się spodzie-wałem, i bardziej dzwięczny, z wibrującym pogłosem, jakby Bóg ba-wił się starymi wzmacniaczami Fendera. Moi uczniowie byli bezgranicznie zaskoczeni, gdy po raz pierwszyto usłyszeli w zakurzonej piwnicy ze szczurzymi bobkami i ścianamiwytłumionymi łuskami kukurydzy.Najpierw cofnęli się przerażeni,ale potem ogarnęła ich fascynacja, a na koniec przemożne pragnie-nie, by nauczyć się wydawać ten dzwięk po mistrzowsku.Ludziomdwudziestego pierwszego wieku trudno sobie wyobrazić, jak czujesię ktoś, kto nigdy w życiu nie słyszał skrzypiec, nigdy nie słyszałżadnego instrumentu strunowego, nawet jednej naciągniętej struny.Jak określiłby taki dzwięk? Trochę przypominałby mu pewnie cyka-nie świerszcza, trochę jęk piły, a trochę miauczenie kota i bzyczenieroju pszczół.Dzwięk strun to po prostu jeden z cudów techniki.Nie istniejenic innego tak wstrząsającego i hipnotycznego, co łączy w sobie takwielką ostrość i takie spektrum tonów.Nic innego tak nie przewiercauszu.Nawet psy umykają na dzwięk strun, dopóki do nich nie przy-wykną.Efekt był porażający.Oczywiście moi uczniowie - piętnastu skrzypków, jak ich nazy-wałem w myślach - nie grali bezbłędnie.Temu, co słyszałem ja i całemiasto, daleko było do Fritza Kreislera i Filharmonii Berlińskiej.Rzę-polenie, co tu kryć.Nie wspominając, że instrumenty nie brzmiałynawet podobnie do wiolonczeli, skrzypiec, altówek czy sarangi.Aleskonstruowano je całkiem przyzwoicie - porządnie rezonujące, na-strojone, dobrze naciągnięte struny, na których grano smyczkami.Amoi chłopcy wykonali swoje partie wystarczająco dobrze, by wy-wołać w audytorium ten sam dreszcz, jaki przechodzi po plecach, gdypo raz pierwszy słyszy się: [56]Kiedy po raz piąty skrzypkowie powtórzyli frazę, wyczułem zapachuryny i kału od tłumu oraz ten charakterystyczny zastały i gorzkizapach potu, jaki wydzielają ludzie, gdy są krańcowo przerażeni.Nie-którzy zle znoszą napięcie, pomyślałem.Ach, ta cudowna woń strachu.Cuchnie jak.apokalipsa.Można było wyczuć, jak lęk napręża ciałai rozciąga je jak toffi w coraz cieńsze wiókna, aż wreszcie krystalizująsię i rozpadają w czystą, pierwotną i nieuchronną panikę.Byłem dumny z mojej drużyny.Wszyscy pracowali ciężko przezostatnie sześć dni.Dostałem dwudziestu rzemieślników, którzy ha-rowali niemal bez przerwy na wewnętrznym dziedzińcu wielkiegodomu stolarzy w północnej dzielnicy Sępów.Rzemieślnicy zależeliod Klanu Jaszczura i byli lojalni wobec Koh.Naprawdę dobrzy lu-dzie.Ale i tak nie poszło łatwo.Chociaż w całej dolinie trwały ciche,lecz gorączkowe przygotowania do święta, które nastąpić miało pozaćmieniu, musieliśmy się przekradać.Za każdym razem trzeba teżbyło przekupić inny oddział nisko urodzonych strażników Widłogo-nów.Myśleli, że szmuglujemy żywicę, ponieważ wyczuwali jej wońna naszych dłoniach.A co z wypróbowywaniem różnych typów wy-suszonych butelkowatych tykw, czekaniem na jelita dzikiego kota,wycinaniem gryfów z cedrowych pni, wykonaniem kołków stroików,przekonaniem się, że ludzkie włosy pękają po paru przesunięciachsmyczkiem, i odkryciem, jak należy je spleść w cienkie pasma, a przytym nadal pracować nad smyczkiem, próbując pięćdziesięciu różnych rodzajów gumy, by wreszcie znalezć przyzwoity zastępnikkalafonii, a wreszcie poskładaniem tego wszystkiego do kupyzaledwie na dwa dni przed zaćmieniem? To było zdecydowanienajtrudniejsze zadanie, jakiego w życiu dokonałem.Trudniejszenawet od założenia mojego akwarium dla Chromodoris marislae.Okazało się, że niektórzy z mężczyzn są niezłymi flecistami, oczy-wiście jak na muzyków posługujących się skalą pięciotonową.A doprojektu podeszli z entuzjazmem i nieskrywanym podnieceniem,chętni, by pomóc Grzechotnikowi przywołać słońce, i gotowi zrobićwszystko dla pani Koh.Do tego uczyli się naprawdę szybko, choćposługiwanie się smyczkiem musieli ćwiczyć po ciemku.Jednak jakwtedy, gdy próbowałem zanucić Hun Xocowi parę popularnych me-lodii, nie łapali zachodniej muzyki.Jakby nie potrafili usłyszeć tonuz frazowaniem, repetycją i rezolucją.Przypuszczam, że akordy w ok-tawie nie są naturalne, trzeba do nich przywyknąć, osłuchać się, na-uczyć.A jednak kiedy moi muzycy załapali skalę harmoniczną, niechcieli przestać grać.A kiedy próbowaliśmy wspomnianych pasaży,wznoszącej się skali w  I Sonacie f-moll", opus 80, o której Prokofiewpowiedział, że powinna brzmieć jak wiatr na cmentarzysku, podzia-łało na wszystkich.Widocznie bogowie Gry nam sprzyjali.Kiedy pasaż zabrzmiał po raz dziesiąty, dzieci zaczęły płakać i ichwysokie głosy zmieszały się z tonami strun.Tłumy na placach drgnęły,ale nie był to jeszcze prawdziwy ruch.Ludzie obijali się tylko o siebie,jak cząsteczki w sprężonym gazie, szukając wyjścia.Już za chwilę, pomyślałem.No, jazda.Czas na fazę drugą.Usłyszałem, że niektórzy na stopniach niżej pociągają nosami.Od-wróciłem głowę w stronę placów na północy.Dzieci i starsze kobietyprzecierały oczy.Mężczyzni się wiercili.Zwietnie.Krewni w pobliżu również zaczynali się kręcić i pociągać nosa-mi.Chyba poczułem pieczenie w oku.Auć.Zwietnie.Wychwyciłem ostrą woń.Niemal zraniła mnie w nozdrza.Do-skonale. Rozejrzałem się.Krewniacy za mną pocierali twarze.Co znaczyło,że druga grupa naszych konfederatów rozpaliła ukryte ogniska.Było ich trzydzieści sześć, rozproszonych w półkręgu po wschod-niej stronie miasta na kuchennych podwórzach lub tylnych dziedziń-cach czternastu różnych domów.Wierzchnią warstwę ognisk stano-wiły kępy wysuszonego tropikalnego trującego bluszczu, twardegodrewna oraz sumaka - który jest silnie łzawiący, jak gaz CS.Na po-czątku dym był prawie niewidoczny.Nie bezwonny, ale bez wyrazi-stego zapachu.Widziałem, jak ludzie zaczęli się nerwowo kręcić nadziedzińcach osi głównej, co znaczyło, że dotarł do ziemi.Zwietnie.Koh wiedziała wszystko o tutejszej pogodzie.Dwie noce temuuznała, że bryza będzie słaba i jak zwykle ze wschodu, dzięki czemudym utrzyma się w kotlinie.Konspiratorzy przenieśli tyle opału, ilezdołali, z zachodniej strony miasta na wschód.I proszę - stało się, jakKoh przepowiedziała.Spiskowcy wykonali świetną robotę.Musielikupić drewno na opał, niskiej jakości gumę i - co było o wiele bardziejpodejrzane - sumak, bluszcz oraz mnóstwo liści cekropii, po czymprzemycić to małymi partiami przez pierścień pielgrzymek.Musielirównież ukryć krzesiwa do rozpalania ognia przed krewnymi z Kla-nu Powoju, którzy pełnili tu funkcję policji religijnej.Krewny przede mną zrzucił mantę.Był to sygnał, aby się przygo-tować.Zrzuciłem swoje okrycie i zerwałem z pleców oszczep.Rozpa-kowałem obsydianowe ostrze i sprawnie złożyłem trzy części drzew-ca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •