[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpocząłem od pracowni malarskiej.W pierwszych czasach interesowałem się wyłącznie pracowniami, które uważałem za bardzo wygodne miejsca zamieszkania.Po pierwsze, malarze nie są przesadni pod względem porządku i jeden szczur więcej lub mniej nie robi im różnicy.Po drugie, gotują sobie sami posiłki, a po jedzeniu bardzo rzadko zmywają naczynia.Czynią to przeważnie tuż przed jedzeniem.Wskutek tego można u nich znaleźć zawsze dużo pożywienia.Jeśli dobrze poszukać, to w każdej pracowni malarskiej znajdzie się rybia głowa, kość od sznycla albo talerz oblepiony gęsto sosem.Mieszkając tak przez dłuższy czas w różnych pracowniach i nabrawszy upodobania do łatwego życia artystycznego, osiadłem wreszcie w pracowni, której właściciel był prawdziwym dziwakiem.Mieszkał zupełnie sam i zdawało się, że nie ma wcale przyjaciół i nie chce zawierać znajomości.Robiło to bardzo dziwne wrażenie.W innych pracowniach, które przedtem zamieszkiwałem, bywało bardzo liczne towarzystwo, które bawiło się, cieszyło i śmiało wesoło.A ten człowiek nigdy nikogo nie widywał.Może -wszystko jest możliwe - był niegdyś nieszczęśliwie zakochany.Ale to jest tylko moje przypuszczenie.Czasami odwiedzał go pewien stary filozof; wtedy siedzieli obaj do późnej nocy i rozmawiali o polityce.Nie interesowałem się nigdy ich rozmowami, ale pewnego wieczoru usłyszałem słowo, które tak mną wstrząsnęło, że ukryłem się za kubłem od węgla, strzygąc uszami, żeby lepiej słyszeć.Ćwicząc się ciągle, doszedłem do tego, że rozumiałem już mowę ludzką, szczególnie niektóre słowa często powtarzane.„Michale (tak nazywał się malarz), dlaczego nie ma pan kota w mieszkaniu?” - zapytał filozof.„Zabawne pytanie! Po co mi kot?”Rozumie się, że słowa te bardzo mnie ucieszyły.„No więc psa albo inne żywe stworzenie - upierał się filozof.- Jesteś tutaj zbyt samotny, to niedobrze”.„Nie, nie - mówił malarz patrząc z roztargnieniem przed siebie.- Mnie niepotrzebne towarzystwo, daję sobie sam doskonale radę”.Ale wiedziałem dobrze, pomimo wszystkich zastrzeżeń malarza, że czuje się samotny.Odkryłem to w następujący sposób.Pewnego dnia, szukając pożywienia wśród naczyń kuchennych, pośliznąłem się i wpadłem w wiadro, które stało przy zlewie.W wiadrze nie było wody i mógłbym z niego łatwo wyskoczyć, ale wpadając zaczepiłem się o coś i nadwerężyłem sobie nogę.Nie mogłem skoczyć nawet na cal, a wspięcie się na śliskie ścianki wiadra było dla mnie w tych warunkach niemożliwe.Siedziałem więc w pułapce.Wkrótce potem nadszedł mój pan malarz i chciał wziąć wiadro, aby przynieść wody.Zajrzał do środka i ujrzał mnie.Pomyślałem naturalnie, że nadszedł mój koniec.Podszedł do pieca i powrócił z pogrzebaczem.Wydawał się bardzo stanowczy i wzbudzał strach.Ale nagle wyraz jego twarzy zmienił się.„Ach - szepnął - zapewne życie ma dla ciebie wartość.Po cóż miałbym cię zabijać? Wynoś się z tego wiadra, muszę się zabrać do zmywania”.Ostrożnie przechylił wiadro tak, żebym mógł się wydostać.Pobłogosławiłem swoją szczęśliwą gwiazdę.Zwichnięta noga bolała mnie bardzo i z trudem pokuśtykałem do mojej norki.Malarz przyglądał mi się uważnie.„Tak.tak - powiedział w zamyśleniu - spotkał cię widocznie jakiś wypadek, masz tu coś na kolację” - i rzucił mi skórkę słoniny.Wziąłem i starałem się spojrzeniem wyrazić mu wdzięczność, zanim zniknąłem w norce.Potem po kilku dniach zaczął mnie szukać i gdy się zjawiłem, rzucał mi okruszyny i kawałki mięsa, zamiast ciskać we mnie butem, jak to czynią inni ludzie.Starał się zawrzeć ze mną znajomość.Odtąd wiedziałem, jak bardzo czuł się samotny.W krótkim czasie oswoiłem się zupełnie.Gdy się bowiem przekonałem, że nie ma nic przeciwko temu, że biegam swobodnie, siadałem przy nim i przyglądałem się, jak malował.Nawet posiłki spożywałem razem z nim.Przysuwał mi przewrócone wiadro, abym mógł usiąść, i okazywał zainteresowanie dla moich ulubionych potraw.Nazywał mnie zawsze Machiavellim.Nie rozumiałem dlaczego.Może tak nazywał się jego przyjaciel.„Machiavelli - mawiał - jesteś idealnym przyjacielem.Nie ograniczasz mojej swobody.Gdy opuszczam pracownię, nie muszę się o ciebie troszczyć.Dbasz sam o siebie.Twoje zdrowie, Machiavelli, mój przyjacielu, który mi pozostawiasz swobodę”.Skłonił się przede mną i wypił za moje zdrowie szklaneczkę piwa.Pod podłogą pracowni mieszkały jeszcze dwa albo trzy inne szczury.Pewnego pięknego wiosennego dnia odbyliśmy we trójkę krajoznawczą wycieczkę w tym rodzaju, jakie się na wiosnę zazwyczaj chętnie odbywa.Przypadek chciał, że wywęszył nas pies - terier.Musieliśmy się rozłączyć i w końcu pies dogonił tylko mnie, a tamte porzucił.Zanim udało mi się go pozbyć, zagnał mnie porządny kawał drogi od domu.Dopiero po trzech dniach wróciłem do pracowni.Ku memu wielkiemu zdziwieniu nie zastałem w niej malarza.Inne szczury nie były z nim nigdy tak zaprzyjaźnione jak ja.Zapytałem je, kiedy i dokąd malarz poszedł.Potrafiły mi powiedzieć tylko to, że przyszło kilku policjantów i zabrało go z sobą.One nie rozumiały mowy ludzkiej, przynajmniej nie tak dobrze jak ja.Ale miały wrażenie, że ma to coś wspólnego z rewolucją, w której mój malarz odgrywał jakąś rolę.Nie umiem wam wcale powiedzieć, jak mi było ciężko na sercu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •