[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy niekie-dy wszak¿e jakaS gibka rózga nowotna zadr¿a³a niby od przenikaj¹cego ch³odu i nagle kro-plisty deszcz z niej siê sypa³ szeleszcz¹c w dwójnasób przestraszaj¹co, jak zwykle we Snie.Kiedy niekiedy zimny i zwilg³y wietrzyk nadwodny wiesza³ siê miêdzy ga³êziami hiszpañ-skiego jaSminu i tuli³ w mokre liScie, ¿eby pod dachem ich, na Sliskiej, ledwie zrodzonej od-nó¿ce usn¹æ na chwilê, wytchn¹æ po¿ywnym drzemaniem nadrannym.Z mglistej daleczyznywynurza³ siê ³agodny, miêkki g³os kurki wodnej.Dnia³o.W ramach okien rozpoSciera³ siê cichy b³êkit, a w nim ciemnymi smugami.zarysowywaæpoczê³y dalekie wzgórza i pasma leSne na równinach.Wysoko, na bezchmurnym niebie, jaklilia Swieci³a siê ostatnim blaskiem gwiazda poranna zwiernica.Ju¿ zorza rdzaw¹ ³un¹ zzaSwiata id¹c obejmowa³a r¹b ziemi.Piotr rzek³:- Nie widzia³eS nawet, RafuS, jak tu jest u mnie.Chodx no, zobacz.Ju¿ Swita.Stanêli obaj w otwartym oknie.W dole, tu¿ za p³otem ogrodu, widaæ by³o skroS ga³êzi uSpiony staw.Z wód jego bia³o-nie-bieskich, jak stal zsinia³a od ognia, dymi³y siê mg³y cudnobarwne.Pokrewne ziemi i niebu,opuszcza³y wodê dla nieba, oddzielaj¹c siê od niej z ¿alem, jak dusza, kiedy rzuca w³asneswe cia³o.Ale nim odesz³y, sta³y nad ni¹, jak gdyby w mod³ach utopione.Zda³o siê wtedypatrz¹cym, ¿e ta chwila trwaæ winna wiecznie, ¿e ona to jest wiecznoSci¹, ¿e tak¹ w³aSniejest nieskoñczonoSæ.Ale Swiat³oSæ z dala nadchodz¹ca pokropi³a hyzopem cienie, i na jejwszechw³adny znak woda samotna zosta³a w dole, a mg³y porzuca³y jej ³ono.Zwija³y swecudne, pow³Ã³czyste szaty, rozszerza³y przezroczyste skrzyd³a i mdlej¹c, wij¹c siê z ¿alu, gi-81 nê³y w b³êkicie.Tam gdzie jeszcze Swit nie dotar³, w g³êbiach olszowych, siostry ich b³êkitneSni³y wczoraj zaczêty, g³uchonocny sen.Drzewa wSród nich by³y inne: jasnoniebieskie mia³yliScie, a pnie ich zdawa³y siê wyrastaæ ze Snie¿nego ob³oku.Dalekie mielizny piasku na p³yt-kim wybrze¿u wody by³y ró¿owe jak policzki zbudzonego dzieci¹tka.Za stawem, na p³askimwzgórku, sta³a nieruchom¹ tarcz¹ szmaragdowa oranina, lSni¹ca zasiewem jarego ¿yta, któreju¿ w niwê ¿yj¹c¹ w³asnym ¿ywotem zmieniaæ siê poczê³o.Piotr obj¹³ Rafa³a wpó³ lew¹ rêk¹.I Rafa³ nieSmia³o ogarn¹³ brata równie¿ ramieniem.Za-milkli.Nieruchomo przetrwali owo Switanie patrz¹c siê w cudne wody, w niewys³owion¹barwê niebios, która z wolna p³on¹æ zaczyna³a, w ¿ywe jej odbicie na nieruchomych odmê-tach.By³o tak cicho, ¿e wzajem s³yszeli, jak ¿ycie w ka¿dym z nich p³ynie.82 SamotnyPrzeminê³a wiosna.Rafa³ spêdzi³ j¹ w Wygnance.Brat Piotr zostawi³ mu zupe³n¹ swobodê.Wygnanka le¿a³a zaborami, z dala od szerszych dróg, w pustce zupe³nej.Roli tam by³o niewiele, i dopiero kapi-tan, wzi¹wszy wioskê w dzier¿awê, pocz¹³ wyprawiaæ i obsiewaæ nieu¿ytki.Tu¿ za stawem,na wzgórzu, rozci¹ga³a siê du¿a przestrzeñ bezp³odnego pastwiska.Ta gleba, zaros³a ja³ow-cem, wrzosem, brzezin¹, a pachn¹ca macierzank¹, by³a, widaæ, przed wiekami orana, gdy¿znaæ po niej by³o wyraxne bruzdy i zagony.Gdy Rafa³ przebywa³ j¹ po raz pierwszy, zdyba³¯yda z krzyw¹ nog¹, który kilofem, maj¹cym niejakie podobieñstwo do niego samego, wy-dziera³ z ziemi ja³owce.Rafa³ wda³ siê ze starcem w rozmowê i dowiedzia³ od niego wieluszczegó³Ã³w.¯yd nazywa³ siê Uriasz ( ale to tylko na papierze ),  naprawdê zwano go UryS.By³ z fachu szewcem, ale robi³ tak¿e i inne roboty.Jak kilof do Urysia, tak znowu UryS z ca-³ej swojej figury podobny by³ do drzewa, do wierzby, do pnia z krzywymi korzeniami.Sêkatejego rêce okryte by³y du¿ymi plamami piegów, jakby zastyg³¹ ¿ywic¹.Broda i pejsy tak sp³o-wia³y na s³oñcu i w czasie pluchot, ¿e przypominaæ mog³y bardziej mech drzewny ni¿ ludz-kie w³osy.Odzienie ga³gañskie upodobni³o siê ca³kiem do kory.Teraz, gdy pan kapitan zacz¹³ trzebiæ pustki, jego do tej roboty najmuje.Dawniej, przed dwo-ma laty, pan kapitan czasami przychodzi³ na nowinê i w³asn¹ rêk¹ dar³ ja³owce.Ale pan ka-pitan i wtedy nie mia³ potrzebnej si³y, a ja³owiec ma korzeñ d³ugi jak ludzka bieda.Nie.Niemia³ si³y.Mo¿e mia³ dawniej, pewnie mia³, ale teraz to ju¿ ca³kiem nie ma.Jak mo¿na mieæsi³ê po tak wielkiej s³aboSci? Teraz ju¿ ani razu nie przychodzi na rolê.Pan kapitan jak wol-nym krokiem przyby³, to on lubi³ usi¹Sæ na kamieniu i patrzeæ, jak UryS pracuje.On nie dla-tego przychodzi³, ¿eby tê robotê dopilnowaæ.To nie jest taki cz³owiek, co drugiego pilnu-je.Urysia nie trzeba pilnowaæ.On siad³ na kamieniu, podpar³ g³owê na rêce i patrza³.Onpatrza³, on milcza³.Ale za najm¹drzejsz¹ mowê obstoi takie niemówienie, jeSli cz³owiek takpatrzy na cz³owieka.Z przeproszeniem panicza, czemu taki chrzeScijanin nie urodzi siê na¿ydowskiego rabina? Du¿o siê trafi m¹dre rabiny miêdzy zakonnymi, ale najm¹drzejszy ra-bin miêdzy rabinami, sam magiet, nie bêdzie taki m¹dry jak pan kapitan.On wszystko wie zeswego rozumu.Jego ka¿de s³owo mo¿na sprzedaæ za gotówkê, jak najlepszy towar.Parê razyto on siê odezwa³ nie o te karczowanie, nie o zarobek, nie o jad³o i napitek, nie o tutejsze, aleo tamte ¿ycie.UryS nie pamiêta, nie umie powtórzyæ, co on powiedzia³ o tamte rzeczy, o sa-mym Adonaj, ale od tej chwili, kiedy k³adzie Smierteln¹ koszulê i zacznie mówiæ pacierze,wie mocno, ¿e on mówi³ czyst¹ prawdê.On nie mówi³, jak zawsze mówi - bez urazy- goj do¯yda, on nie mówi³ nawet jak ¯yd do ¯yda.Raz to on przyszed³, d³ugo milcza³, a w koñcuzapyta³ siê Urysia o tamte ¿ycie, o wiecznoSæ.Co jest, jak cz³owiek umrze? Czy UryS wie-rzy w Jahwe? Niech mu powie.UryS siê bardzo przel¹k³, UryS dygota³, ale powiedzia³ mu83 prawdê.A potem on mówi³ takie wielkie s³owo do najbiedniejszego ¯ydka z Wygnanki, ¿eUryS dopiero zobaczy³ jego rozum.To ¿yto ozime, co je tam widaæ, to pan kapitan sam wsia³,ale tamto jare to ju¿ sia³ Michcik.Gdzie to kto widzia³, ¿eby taki szlachcic sia³ albo karczo-wa³? On siê przepasa³ p³acht¹ i sam sia³.Urysiowi jest bardzo przyjemnie, ¿e on karczowa³tê nowinê, a pan kapitan j¹ zasia³.Piêkny owies rós³ tam na nowej ziemi, jak dzikie ziele.WSród jasnego zagaja wybucha³y gêstoczarne, wynios³e jego kêpy o piórach szerokich, rozwiewnych i mieni¹cych siê w s³oñcu.Rafa³ nie by³ tak ³askaw na Urysia jak brat Piotr.OpuSci³ go ze Smiechem i tylko czasami,z g³êbi brzozowego gaju, który wSród pól dawniej wyprawionych pozosta³, przypatrywa³ siênieraz jego twardej pracy.W tym gaju, w rozleg³ych ³¹kach, w dziewiczych i niedostêpnych rokitach nad stawem, prze-pêdza³ dni albo i wieczory, pogr¹¿ony w gnuSne marzenia.Zdarza³o siê, ¿e nieraz pó³ dniaprzele¿a³ na wznak w d¹browie, patrz¹c w niebo, w ob³oki sun¹ce wskroS lazuru.Zdarza³osiê, ¿e d³ugie godziny trawi³ skurczony na kêpie wSród wiklin i tataraków, niby to czatuj¹cna kaczki.Dopiero g³Ã³d pospolity wyrywa³ go z marzeñ i pêdzi³ ku domowi.Czêstokroæ opl¹-tany przez swe mySli tak rozwlek³e, ¿e by³y prawie niczym, nie s³ysza³ dzikich hukañ Mich-cika powo³uj¹cych go na ¿o³nierski obiad.Innym razem przychodzi³ w dobie ca³kiem niew³a-Sciwej, pewny, ¿e siê stawia w terminie.Jedyn¹ rzeczywistoSci¹ by³o dla niego to, co wrza³o w sercu [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •