[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.On jest skazanyna śmierć, a ja jestem zakochany, no cóż!  Rozmawiałaś z moim kuzynem w gabinecie rentge-nologicznym, w poczekalni, pamiętasz. Przypominam sobie coś niecoś. A więc tego dnia Behrens sporządził twój przezroczysty portret! No tak. Boże! Czy masz go przy sobie? Nie, mam go w swoim pokoju. Ach, w twoim pokoju.Ja mam swoje zdjęcie zawsze w portfelu.Czy mam ci je pokazać? Bardzo dziękuję.Ciekawość moja nie jest niepohamowana.Będzie to widok bardzo nie-winny. Co do mnie, widziałem twój portret zewnętrzny.Wolałbym zobaczyć twój portretwewnętrzny, który jest w twoim pokoju.Ale pozwól, że cię o coś innego zapytam! Przychodzido ciebie czasem pewien Rosjanin, który mieszka w mieście.Kto to jest? W jakim celu ten czło-wiek przychodzi? Masz wybitny talent szpiegowski, przyznaję.A więc, odpowiadam.Tak jest, to choryrodak, mój bliski znajomy.Poznałam go w innym uzdrowisku, już przed kilku laty.Nasze sto-sunki? Otóż pijemy razem herbatę, wypalamy dwa lub trzy papierosy i gawędzimy, filozofujemy,mówimy o człowieku, o Bogu, o życiu, o moralności  o tysiącu spraw.Oto moje sprawozdanie.Czy ci to wystarcza? Także o moralności! A do jakich wniosków doszliście w dziedzinie moralności, na przy-kład? Moralność? To cię interesuje? Otóż zdaje nam się, że należałoby szukać moralności niew cnocie, to znaczy nie w rozumie, w dyscyplinie, obyczajności, w uczciwości, lecz raczej w ichprzeciwieństwie, to znaczy: w grzechu, nie stroniąc od niebezpieczeństwa, od tego, co szkodliwe,co nas trawi.Wydaje nam się, że jest rzeczą moralniejszą zgubić się samemu, a nawet dopuścićdo zupełnej swej zagłady, niż zbytnio troszczyć się o siebie.Wielcy moraliści nie byli wcaleludzmi cnotliwymi, lecz śmiałkami, którzy nie cofali się przed złem, ludzmi występnymi, wiel-kimi grzesznikami, którzy nas uczą chrześcijańskiej pokory wobec zła.To wszystko bardzo ci siępewnie nie podoba, prawda?Milczał.Siedział wciąż tak jak z początku, z nogami skrzyżowanymi pod trzeszczącym fote-lem, z ołówkiem w ręku i pochylony ku leżącej pani Chauchat w papierowym, spiczastym kapelu-szu na głowie, niebieskimi oczami Hansa Lorenza Castorpa patrzył spod oka na pokój, który jużopustoszał.Goście rozpierzchli się.Fortepian stojący w przeciwległym kącie dzwięczał jeszczez cicha urywanymi tonami, które wydobywał jedną ręką chory mannheimczyk; obok niego sie-działa nauczycielka i przerzucała kartki nut leżących na jej kolanach.Kiedy zamilkła rozmowamiędzy Hansem Castorpem i Kławdią Chauchat, pianista przestał zupełnie grać i opuścił nakolana rękę, którą uderzał w klawisze, a panna Engelhart nadal patrzyła w nuty.Cztery ostatnieosoby spośród uczestników nocy karnawałowej siedziały nieruchomo.Cisza trwała przez kilka- 351 - minut.Głowy siedzącej przy pianinie pary powoli schylały się pod jej działaniem coraz niżej:głowa mannheimczyka ku klawiaturze, a panny Engelhart ku nutom na kolanach.Wreszcie obojejednocześnie, jak gdyby za tajnym porozumieniem, podnieśli się ostrożnie i cicho, na palcach,umyślnie starając się nie patrzeć na nie opuszczony jeszcze tamten kąt pokoju, z głowami wtulo-nymi w ramiona i sztywnie opuszczonymi rękami, oddalili sią przez czytelnię. Wszyscy odchodzą  powiedziała pani Chauchat. Ci państwo byli ostatni; pózno sięrobi.A zatem, zabawa karnawałowa się skończyła. I podniosła obie ręce, by zdjąć papierowykapelusz ze swych rudawych włosów, które, splecione w warkocz, na kształt wieńca otaczały jejgłowę. Następstwa są panu znane.Ale Hans Castorp przecząco potrząsnął głową, nie otwierając oczu i nie zmieniając pozycji.Odpowiedział: Nigdy, Kławdio.Nigdy nie powiem ci  pani , nigdy w życiu i nigdy w śmierci, jeślimożna się tak wyrazić  a powinno się móc. Ten sposób zwracania się do innych osób, spo-sób przyjęty przez kulturalny Zachód i cywilizowaną ludzkość, wydaje mi się bardzo mieszczań-ski i pedantyczny.Po co, w gruncie rzeczy, jest forma? Forma to tylko pedanteria! Czyżwszystko, do czegoście doszli w dziedzinie moralności, ty i twój chory rodak, naprawdę miałomnie zaskoczyć? Czy uważasz mnie za głupca? Powiedz, co właściwie myślisz o mnie? Jest to temat, który niewiele daje do myślenia.Jesteś sobie poczciwym, dobrze ułożonymmłodym człowiekiem z dobrej rodziny, o ujmującej powierzchowności, jesteś pojętnym uczniemswoich nauczycieli, który niebawem wróci na równinę, gdzie zupełnie zapomni, że kiedykolwiekmówił tutaj we śnie, i gdzie uczciwą pracą w stoczni będzie się przyczyniał do wielkości i potęgiswojej ojczyzny.Oto twoja wewnętrzna fotografia, zrobiona bez aparatu.Mam nadzieję, że uwa-żasz ją za wierną? Brak w niej kilku szczegółów, które znalazł Behrens. Ach, lekarze zawsze je znajdują, znają się na tym. Mówisz jak pan Settembrini.A moja gorączka? Skąd ona pochodzi? Dajże spokój z tym twoim Behrensem! Zresztą za szybko minie. Nie, Kławdio, wiesz dobrze, że to, co tu mówisz, nie jest prawdą, i mówisz to bez przeko-nania, jestem tego pewien.Gorączka mego ciała i bicie mego znękanego serca, i drżenie moichczłonków  wszystko to jest przeciwieństwem incydentu, bo jest niczym innym  i blada jegotwarz z drżącymi ustami pochyliła się bardziej ku jej twarzy  niczym innym tylko moją miło-ścią do ciebie, tak, tą miłością, która mnie ogarnęła w chwili, kiedy me oczy ciebie ujrzały,a raczej miłością, którą w sobie odnalazłem, kiedy odnalazłem ciebie  i ona to niewątpliwiezawiodła mnie tutaj. Co za szaleństwo! Ach, miłość jest niczym, jeśli nie jest szaleństwem, jeśli nie jest absurdem, zakazanymowocem i przygodą w krainie zła.W przeciwnym razie jest czymś przyjemnym i banalnym, jestodpowiednim tematem do spokojnych piosenek na równinie.Ale co się tyczy tego, że cię odnala-złem i że odnalazłem swoją miłość do ciebie  tak, to prawda, znałem cię już przedtem, dawno,ciebie i twoje oczy, przedziwnie skośne, i twoje usta, i głos, którym mówisz  już kiedyś przed-tem, byłem jeszcze w gimnazjum, poprosiłem cię o ołówek, aby wreszcie nawiązać z tobą sto-sunki towarzyskie, bo kochałem cię bezrozumną miłością, i po tym, niewątpliwie, po mojej daw-- 352 - nej miłości do ciebie, zostały mi te ślady, które Behrens odkrył w moim ciele i które dowodzą, żei ongi byłem chory.Zęby mu szczękały.Majacząc tak, wyciągnął jedną nogę spod trzeszczącego fotela i, posu-nąwszy ją naprzód, drugim kolanem dotknął podłogi, tak że klęczał obok niej z głową schylonąi drżąc na całym ciele. Kocham cię  bełkotał  kochałem cię od samego początku, boś tyjest owym  Ty mojego życia, moim snem, moim przeznaczeniem, moim pragnieniem, mojąnigdy nie sytą żądzą. Dajże spokój!  powiedziała. Gdyby twoi nauczyciele cię widzieli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •