[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ktoś z ręczną rakietą przeciwlotniczą bez tru­du strąciłby maszynę, gdyby mógł się zaczaić.To jednak było praktycznie niemożliwe.Potrzebna byłaby w tym celu kryta furgonetka z dziurą w dachu, przez którą celowniczy mógłby wymierzyć rakietę i wystrzelić, a potem spróbować ucieczki.Niestety, strzelcy wyborowi.Bock nie łudził się, że ochrona prezydenta może chybić.Amerykanie wymyślili całą tę sztukę, łącznie ze słowem “snajper”, a do czuwania nad głową państwa wybrali z pewnością najlepszych.Nie ulegało także wątpliwo­ści, że część turystów to przebrani tajniacy.Tylko jak ich rozpoznać?Można by podjechać aż do tego miejsca ciężarówką i odpalić bombę.Hosni ostrzegał jednak przed urządzeniami wykrywającymi.Inne roz­wiązanie to przemycić bombę w pobliże Kapitolu, na przykład kiedy prezydent będzie wygłaszał doroczne orędzie o stanie narodu.Pod warunkiem, że zdążą do tego czasu skończyć prace nad bombą, co nie było takie pewne.Do tego dochodził problem transportu - trzy tygodnie - jak nic.Bombę trzeba wysłać z Latakii do Rotterdamu, a stamtąd z kolei do portu w USA.Najbliżej Waszyngtonu znajdował się port w Baltimore, dalej Norfolk-Newport News, oba przyjmowały tysiące kontenerów dziennie.Można wprawdzie wysłać bombę przesyłką lotniczą, ale kontenery lotnicze często prześwietla się na lotniskach, więc nie mogli ryzykować takiego sposobu.Chodziło o to, żeby dopaść prezydenta w dzień świąteczny - w sobotę albo niedzielę.Inaczej akcja nie miała szans powodzenia.Pozostałe części akcji, poprawił się Bock, który zdawał sobie sprawę, że poświęca najważniejszy element dobrego planu: prostotę.Żeby jednak operacja udała się w całej rozciągłości, musiało dojść do kilku zamachów, i to w dzień świąteczny.I znów problem: amerykański prezydent rzadko zo­stawał w Białym Domu po zakończeniu roboczego tygodnia, a jego po­dróże między Waszyngtonem, Ohio i innymi miastami nie dawały się w ogóle przewidzieć.Niespodziewane podróże stanowiły dla prezydenta najprostszy środek zaradczy przeciwko zamachom, bo choć podawano do wiadomości terminy, wszystkie szczegóły i minutowy rozkład wizyt ota­czała ścisła tajemnica.Żeby przygotować pozostałe akcje, Bock potrze­bował tymczasem znać termin eksplozji na tydzień z góry, optymistycznie licząc.W Waszyngtonie prędko stracił nadzieję, że się to uda osiągnąć.Łatwiej byłoby już zaplanować akcję z użyciem broni konwencjonalnej, zdobyć awionetkę, uzbroić ją w rakiety SA-7.Łatwiej, albo i nie.Prezy­dencki śmigłowiec na pewno miał instalację mylącą czujniki rakiet przeciwlotniczych.Jedyna szansa.Drugi raz się nie uda.A gdyby tak cierpliwie zaczekać? Ukryć bombę i przemycić ją do Sta­nów Zjednoczonych za rok, tuż przed kolejnym wystąpieniem prezydenta w Kongresie? Przetransportować bombę w jakiś sposób tuż pod gmach Kapitolu i zburzyć go.Na oko nic trudnego.Bock słyszał, a jutro zresztą sam się przekona, że Kapitol wzniesiono jeszcze starymi metodami: dużo murów, mało stalowego szkieletu.Gdyby więc zdać się na cierpliwość?Nic z tego.Kati nigdy na to nie zezwoli, zarówno ze względu na groźbę wpadki, jak i z ważniejszego powodu.Komendant uważał, że jest umie­rający, a od człowieka na łożu śmierci trudno domagać się cierpliwości.Zresztą nawet wtedy akcja mogła się nie udać.Jak pilnie strzegą Ame­rykanie miejsc, o których wiadomo z góry, że będą gościć prezydenta? Czy w centrum Waszyngtonu umieszczono wykrywacze promieniowania?Ja bym tam je umieścił, pomyślał BockJedna, jedyna szansa.Nie da się już jej powtórzyć.W dodatku trzeba ustalić datę tydzień naprzód.Inaczej skończy się na masowej rzezi.Potrzebne będzie miejsce, gdzie nie ma czujników promieniowania.Waszyngton odpada.Bock odszedł od ogrodzenia z czarnych żelaznych prętów.Czuł złość, lecz nie zdradzał tego najmniejszym drgnięciem twarzy.- Co, do hotelu? ~ zapytał Russell.- Tak, czemu nie - odpowiedział mu Bock.Obaj słaniali się ze zmę­czenia po wczorajszej długiej podróży.- Świetnie, akurat zdążę na początek meczu.Wiesz, że to jedyne, co mam wspólnego z Fowlerem.- Taak? O czym mówisz?- O meczach futbolowych - wytłumaczył wesoło Russell.- Słyszałeś? Futbol amerykański.Poczekaj, nauczę cię, jak się gra.Piętnaście minut później siedzieli już w swoim pokoju.Russell prze­łączył telewizor na kanał sieci NBC.- Tim, podobał mi się ten ostatni atak.Wikingowie musieli zatrzymać sześć podań, dwa razy trzeba było mierzyć odległość, piękna gra!- Raz był spalony - dodał od siebie prezydent Fowler.- Sędzia twierdził co innego - zwrócił mu uwagę Talbot.- Tonny Wills jest kryty bez przerwy, przeciwnicy naciskają go tak, że przeciętnie przebiega z piłką zaledwie trzy jardy, chociaż pamiętają państwo ten jeden jego rajd, dwadzieścia jardów po przejęciu piłki.- Szturmowcy byli kompletnie zaskoczeni - trajkotał sprawozdawca.- Strasznie się napocili, żeby wymęczyć trzy punkty, Tim, ale zarobili je.- Teraz szansę na przejęcie inicjatywy mają Szturmowcy.Obrona Wikingów trochę się jakby zachwiała, dwóch obrońców zeszło z pola na opatrunek.Założę się, że będą tego zaraz żałować.Ubezpieczający Szturmowców zajął pozycję do ataku między swoją pierwszą i drugą linią, pochylił się i rzutem między nogami podał piłkę obronie, cofnął się pięć kroków i odzyskując piłkę, posłał ją skrzydłowe­mu po przekątnej boiska.W locie ktoś potrącił jednak piłkę, która trzasnęła prosto w twarz zaskoczonego obrońcę Wikingów.Obrońca wyłapał ją jednak i padł na linii czterdziestu jardów.Bock potrafił z dystansu docenić emocje, jakie niosła gra, nadal jed­nak kompletnie nie rozumiał jej zasad.Russell próbował mu wytłumaczyć reguły, lecz niewiele wskórał.Günther znalazł pociechę w piwie i wyciągnięty na łóżku zastanawiał się nad topografią amerykańskiej stolicy.Wiedział z grubsza, co chce osiągnąć, lecz szczegóły - zwłaszcza tu na miejscu, w Ameryce - sprawiały nieoczekiwane trudności.Szkoda że.- Co powiedział ten sprawozdawca?- Sekretarz obrony - powtórzył Russell.- To jakiś żart?- Coś w tym stylu.Tak przezywają środkowego napastnika Maxima Bradleya.Grał w drużynie uniwersytetu Alabama.Przezywają dlatego, że prawdziwy sekretarz obrony Dennis Bunker prowadzi te całą drużynę.O, pokazują go!Kamera najechała na Bunkera, siedzącego w jednej z górnych lóż.Interesujące, pomyślał Bock, i zapytał:- Co to za Superpuchar, o którym mówili?- Mecz o mistrzostwo Stanów.Cały sezon trwają rozgrywki między najlepszymi drużynami, a finał to właśnie Superpuchar.- Coś jak Mundial?- No, mniej więcej, tyle że jest co roku.W tym roku, znaczy się na początku następnego, Superpuchar będzie w Denver, na nowym stadionie, na Skydome, chyba tak się miał nazywać.- A dlaczego mówią, że właśnie te dwie drużyny będą grały w Denver?- Tak myślą.- Russell wzruszył ramionami.- Normalny sezon trwa szesnaście tygodni, potem trzy tygodnie dogrywek, tydzień przerwy i Superpuchar.- To taki ważny mecz?- Pewno, ludzie biją się o bilety, cały szpan, żeby siedzieć na trybunie, jak jest Superpuchar [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •