[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Sukinsyn był tak poruszony, że nie zapytał nawet, dlaczego o tej porze jestem w domu, a nie w szkole.Chodź.Pobiegli na skrzyżowanie Mapie i Walnut.Niebo zrobiło się już bardzo ciemne i przetaczał się po nim niemal nieustanny grzmot piorunów.Kiedy dotarli do niebieskiej skrzynki po­cztowej na rogu, zaczęły się zapalać kolejno po dwie latarnie, stojące wzdłuż ulicy aż do szczytu wzniesienia.Lissy i Briana jeszcze nie było.- Chcę iść z tobą, Trent - oświadczyła Laurie, ale jej mina wyraźnie mówiła, że dziewczynka kłamie.Twarz miała bardzo bladą, oczy nienaturalnie wielkie, wypeł­nione łzami, których nie potrafiła ukryć.- W żadnym wypadku - odparł Trent.- Poczekasz tu na Briana i Lissę.Na dźwięk imion młodszego rodzeństwa Laurie odwróciła się i spojrzała w perspektywę Walnut Street.Dostrzegła zbli­żającą się spiesznie dwójkę dzieci, w rękach trzymały pojemniczki na drugie śniadanie.Wprawdzie z tej odległości Laurie nie mogła jeszcze rozróżnić ich twarzy, lecz była święcie prze­konana, że to Lissa i Brian.Powiedziała o tym Trentowi.- Dobrze.Pójdziecie we trójkę pod dom pani Redland, tam ukryjecie się za żywopłotem i poczekacie, aż minie was Lew.Wtedy ty wyjdziesz na ulicę; ale nie idź do domu ani im na to nie pozwól.Czekaj na mnie przed domem.- Boję się, Trent - wyznała, a po policzkach popłynęły jej łzy.- Ja też, Szprotko - stwierdził starszy brat i szybko poca­łował ją w czoło.- Ale niedługo wszystko już będzie za nami.Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, chłopak pobiegł w stronę domu Bradburych na Maple Street.W biegu popa­trzył na zegarek.Było dwanaście po trzeciej.W domu panował bezruch i upał, co bardzo wystraszyło Trenta.Było tak, jakby po wszystkich kątach rozsypano proch strzelniczy, a jacyś ludzie, których nie widział, czekali tylko, zęby włączyć niewidzialne zapalniki.Wyobraził sobie zegar w winiarni odliczający nieubłaganie czas.Ów zegar wskazywał teraz00:19:06.A jeśli Lew się spóźni?Nie było czasu na jałowe spekulacje.Trent galopem wbiegł na drugie piętro.Otaczało go nieru­chome, łatwo zapalne powietrze.Chłopiec odnosił wrażenie, że cały dom się wierci, nabiera życia, w miarę jak odliczanie zbliża się do końca.Próbował się przekonywać, że to tylko gra wyobraźni, ale jakaś część jego umysłu wiedziała, że to nie fantazja.Wszedł do gabinetu Lewa, otworzył na chybił trafił dwie czy trzy szafki z dokumentami oraz kilka szuflad w biurku i po całym pokoju porozrzucał papiery, jakie w nich znalazł.Zajęło mu to tylko kilka chwil, ale gdy kończył, usłyszał odgłos silnika nadjeżdżającego ulicą porsche.Tym razem maszyna nie warczała; Lew wprowadził ją na takie obroty, że ryczała.Trent opuścił gabinet i skrył się w zalegającym korytarz na drugim piętrze cieniu, tam, gdzie wyborowali pierwsze otwory.Zdawało się, że od tamtej chwili minęły wieki.Wsunął rękę do kieszeni po klucz, ale kieszeń była pusta.Znalazł w niej tylko jakiś stary, pomięty talon na lunch.Musiałem zgubić klucz, kiedy biegłem ulicą - błysnęła mu myśl.- Musiał wyślizgnąć mi się z kieszeni.Stał w bezruchu, spocony ze strachu, a porsche z piskiem opon wjeżdżało na podjazd.Po chwili ryk silnika umilkł.Drzwi samochodu się otworzyły, a następnie zamknęły z trzas­kiem.Odgłos kroków podbiegającego do tylnych drzwi domu Lewa.Rozległ się głośny niczym eksplozja pocisku artyleryj­skiego huk pioruna, mrok korytarza rozjaśniła niebieska po­świata błyskawicy, a gdzieś głęboko w domu ruszył potężny motor, wydał niskie, stłumione warknięcie i z cichym szumem podjął pracę.Jezu, drogi Jezu, co ja teraz zrobię? - zakołatało Trentowi pod czaszką.- Co MOGĘ zrobić? Jest większy ode mnie! Jeśli spróbuję przyłożyć mu czymś w głowę, on.Wsunął lewą dłoń do drugiej kieszeni i myśl natychmiast się urwała, kiedy dotknął staroświeckiej, metalowej główki klucza z wypiłowanymi ząbkami.Zapewne w którymś momencie długiego oczekiwania w parku bezwiednie przełożył klucz z jednej kieszeni do drugiej.Dysząc ciężko - serce galopowało mu już nie tylko w piersi, ale i w żołądku, i w gardle - Trent przekradł się do szafy z walizkami, wszedł do środka i prawie całkowicie zaciągnął za sobą harmonijkowe drzwi.Lew wielkimi susami sadził po schodach i najgłośniej jak potrafił wykrzykiwał imię żony.Trent zobaczył, że ojczym mija szafę, w której chłopiec się ukrył.Włosy Lewa stały dęba (przez całą drogę musiał przeciągać po nich palcami), krawat miał przekrzywiony, na wysokim, inteligentnym czole perliły się krople potu, oczy z wściekłości zwęziły mu się do wąziutkich szparek.- Catherine! - wrzasnął jeszcze raz i pobiegł korytarzem do gabinetu.Nie zdążył dotrzeć do drzwi, kiedy z szafy na walizy wynu­rzył się Trent i bezszelestnie ruszył jego śladem.Miał tylko jedną szansę.Jeśli nie trafi kluczem w dziurkę.jeśli zamek po pierwszym obrocie nie zaskoczy.Jeżeli wydarzy się któraś z tych rzeczy, będą z nim wal­czył - miał czas pomyśleć Trent.- Jeśli nie wyślę go samego, to, do jasnej cholery, zabiorę go ze sobą.Pchnął drzwi i zamknął je z takim hukiem, że ze szczelin między zawiasami posypał się kurz.W ułamku sekundy do­strzegł jeszcze zdumioną twarz Lewa.W mgnieniu oka wsunął klucz w dziurkę.Przekręcił go i zanim Lew zdążył rzucić się na drzwi, zapadka w środku zaskoczyła.- Ej! - ryknął Lew.- Ej, ty mały skurwysynu! Co wy­prawiasz? Gdzie Catherine? Wypuść mnie stąd!Gałka obracała się bezskutecznie w lewo i w prawo.Później znieruchomiała, a na drzwi spadł grad potężnych uderzeń.- Trencie Bradbury, natychmiast mnie stąd wypuść! W przeciwnym razie spuszczę ci takie baty, o jakich ci się nie śniło w twoim cholernym życiu!Trent powoli się cofał, aż w końcu trafił plecami na przeciw­ległą ścianę korytarza.Ciężko łapał powietrze.Klucz od gabinetu, który odruchowo wyciągnął z dziurki, wysunął mu się z Palców i upadł między stopy chłopca na wyłożoną spłowiałym linoleum podłogę korytarza.Teraz, gdy Trent dopiął swego przyszła reakcja.Obraz świata zafalował, jakby dzieciak znalazł się nagle pod wodą i musiał toczyć ze sobą walkę, żeby nie stracić przytomności [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •