[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jakbym cię gdzieś widział - powtórzył z naciskiem.- Możliwe - żachnął się Bukowy.- Ja tu często przed wojną chodziłem.Byłem przewod­nikiem.- A znasz gajowego ze Stabejki?- Martina? No a jakże.- To mój ojciec.Teraz już wiem.W gajówce u ojca cię widziałem.- Opuścił wolno karabin.- A ty - zahaczył nagle Bukowy - co ty tu robisz?Młody Martin znowu wyżej podciągnął kara­bin, a jego chłopięca twarz nagle stężała.- Muszę de zaprowadzić do naszych.Taki mam rozkaz.- Do naszych?.A któż to taki?- Zaraz się przekonasz.- Skinął głową, na­kazując, żeby ruszył przed nim.- Wolałbym teraz wiedzieć.Partyzanci?- Nie bądź taki ciekawy.- Przecie znasz mnie.- Znam.ale rozkaz rozkazem - rzucił twardo i pchnął go lekko lufą karabinu.Schodzili stromym żlebem, śród kęp kosodrze­winy, sietniaczych skorusów i smreczków oblepio­nych cienką skorupą lodu, a gdy obeszli skalną zerwę, Bukowy ujrzał wydeptaną w śniegu ścież­kę, prowadzącą ku okapowi skalnemu.Znowu znaleźli się w kosodrzewinie.Wąziutka ścieżka ginęła w jej rozwichrzonych zasiekach, a potem doprowadziła ich na pochyłą płaśń zasypaną drobnymi głazami.Pod skalnym nawisem Buko­wy zobaczył dobrze zamaskowaną ścianę postawio­ną z nie okorowanych okrąglaków, a w ścianie zbite z surowych desek drzwi na rzemiennych za­wiasach.Naraz ktoś wewnątrz koliby pchnął drzwi.W peł­nym słońcu ukazał się rosły mężczyzna o twarzy ostro rzeźbionej i przenikliwych, ciemnych oczach.Miał na sobie skórzaną kurtkę przepasaną wojsko­wym pasem, u którego wisiał w kaburze ciężki pi­stolet.Był bez czapki, a jego czarne włosy przety­kała siwizna.- Turysta! - rzucił żartobliwie na widok Bu­kowego, dźwigającego narty i plecak.- Na wy­cieczkę, co?- Coś w tym rodzaju - odparł podobnym tonem.- No to właź, bracie! - ruchem głowy wska­zał otwarte drzwi.Bukowy oparł narty o ścianę.- Czego ode mnie chcecie? - zapytał zaczep­nie.- Puśćcie mnie, bo nie mam czasu.- Wchodź - rozkazał tamten już ostrzej.- I nie bój się.Bukowy musiał się schylić, by przejść przez niskie drzwi.W głębi panował półmrok.Kamienne ściany lśniły wilgotnym nalotem.W jednym kącie było legowisko wysłane cetyną i suchą, górską trawą, w drugiej stał zbity z surowych desek stół, a za nim ława.Na legowisku siedział młody góral.Czyścił rozebrany karabin.Ten w skórzanej kurtce zatrzymał się na chwilę w drzwiach i mówił coś cicho do młodego człowie­ka, który przyprowadził Bukowego.Naraz zatrzas­nął drzwi.- To wy pewno kurier z Budapesztu? - zagad­nął bez wstępu.Bukowy wzruszył ramionami.- Po prostu wracam do Polski.Bo chyba wiecie, że w Budapeszcie już Niemcy.- Wiem, wiem - rzucił pojednawczo.- A wy niepotrzebnie się boicie.My swoi.Siadajcie - szerokim ruchem wskazał ławę.- Właśnie - powiedział z rozwagą Bukowy - nie wiem, z kim rozmawiam.- Nie domyślacie się?.No, siadajcie, siadaj­cie.Bukowy usiadł na skraju.- Domyślać to się domyślam.Partyzanci?- No.widzicie.- Przysunął bliżej opleciony wikliną gąsiorek.- Napijecie się?- Nie, dziękuję.Jestem cholernie zmęczony.Już tydzień jak wyszedłem z Pesztu.- Rozumiem - mruknął tamten i napełnił alu­miniowy kubek.Zapachniało cierpkim winem.Pił drobnymi łykami.- Pewno mieliście ciężką drogę.- Cholernie ciężka.- Spotkaliście naszych?- Tak.I ruskich spadochroniarzy.- Tak.Teraz już niemal co dzień nowe zrzu­ty.- Nagle jego połyskliwe oczy baczniej dra­snęły Bukowego: - A wy do Zakopanego?- Tak.Naraz jego głos nabrał ostrości.- Jak się nazywacie? Bukowy spojrzał zdziwiony.- Czy to ma jakieś znaczenie? Tamten uśmiechnął się przekornie.- Może.Bo to zawsze lepiej wiedzieć, z kim człowiek ma do czynienia.Bukowy mimo woli spojrzał na drzwi.Przez szpary widać było zalany słońcem śnieżny stok i zwisające z okapu sople.Były tak jasne, jak gdy­by toczone z samego blasku.- Ten, który mnie tu przyprowadził, mówił, że mnie zna.I ja znam jego ojca, gajowego ze Stabejki.Więc.- Wiem - przerwał mu człowiek w skórza­nej kurtce.- Ale ja dużo słyszałem o waszych kurierach.- Od kogo?- Od pewnego szofera z Dobszyny.- Mika? - zawołał zdumiony Bukowy.- Właśnie od Mika - powiedział tamten, po­trząsając głową.- A wy to tacy ostrożni, że aż dziw.- Od Mika? - powtórzył wesoło Bukowy.- A gdzie on teraz? W Budapeszcie mówili, że go aresztowali.To były wiadomości sprzed dwóch miesięcy.- To prawda, że go aresztowali, ale po tygod­niu puścili.Widocznie chcieli go śledzić, żeby znaleźć ślad do was, ale on prysnął w góry, do partyzantów.- Gdzie on teraz jest? - zapytał Bukowy radośnie podniecony.Człowiek w skórzanej kurtce rozłożył ręce.- Żebym to ja wiedział.Pewno gdzieś w Niżnych Tatrach, pod Diumbirem.Byłem z nim razem w brygadzie Janosika.Świetny chłop.A potem przenieśliśmy się tutaj.- Jeżeli go zobaczycie, to powiedzcie, żeście spotkali Bukowego.I pozdrówcie go ode mnie, ale tak od serca.Mężczyzna wyciągnął wielką, osypaną ciemnym włosem dłoń.- To wy Bukowy.Miko najwięcej o was opo­wiadał.Ale się chłop ucieszy, ale się ucieszy.W tym momencie za drzwiami usłyszeli zbli­żających się ludzi.Ktoś kogoś głośno zawołał.Ktoś mówił przytłumionym głosem.Człowiek w skó­rzanej kurtce zerwał się, podszedł do drzwi i pchnął je mocno.- Co tam, chłopcy? - zawołał nie wychodząc z koliby.- Panie kapitanie, panie kapitanie - wołał ktoś z dołu.- Nasi rozbili pod Pribeliną cały od­dział hlinkowców.Trzech zabitych.Jeden ran­ny.A jednego prowadzą.Wnet w jasnej ramie drzwi Bukowy zobaczył trzech zbliżających się ludzi.Dwóch młodych sło­wackich górali prowadziło mężczyznę ubranego w zielony, myśliwski strój.Jeniec jak tylko uj­rzał przed sobą dowódcę oddziału, zawołał wzbu­rzonym głosem:- Panie kapitanie, to jakieś nieporozumienie.Ja nic nie mam wspólnego z hlinkowcami.Ja tam byłem zupełnie przypadkowo.Bukowy drgnął.Głos zbliżającego się człowie­ka wydał mu się dziwnie znajomy.Wytężył więc wzrok i przyglądał się jego sylwetce odbi­jającej się ostro od oślepiającego tła śnieżnych pól.Pod światło nie mógł zobaczyć jego twarzy, lecz i sylwetka przypominała mu kogoś.Dopiero gdy tamten wszedł do koliby i obrócił się bo­kiem, Bukowy zdumiał się jeszcze bardziej.Po­znał Hubla.Ten był tak wzburzony, że nie za­uważył siedzącego za stołem Bukowego.- Ja tam byłem zupełnie przypadkowo - zawołał - Prosiłem ich, żeby mnie podwieźli au­tem.- A kto wy jesteście? - zapytał ostro kapi­tan.- Ja.- zastanowił się na ułamek chwili.- Urzędnik z Bratysławy.Byłem w Mikulaszu i prosiłem ich, żeby mnie podwieźli do Pribeliny.Przyjechałem w sprawie kupna drzewa.- Kłamiesz! - zawołał młody góral, ciemny, ogorzały, o twarzy rumianej jak u dziecka.- On kłamie, panie kapitanie - zwrócił się do do­wódcy.- Słyszeliśmy, jak im rozkazywał.- Siedział w szoferce, na honorowym miej­scu - dodał z boku drugi partyzant, niski chło­piec o kabłąkowatych nogach.- Siedziałem w szoferce, bo tam mnie posa­dzili - odparł Hubl arogancko.- Spokojnie! - osadził go kapitan.- Macie jakieś dokumenty?Hubl sięgnął do wewnętrznej kieszeni myśliw­skiej kurtki tak zamaszystym ruchem, jakby za chwilę miał wyjąć niezbity dowód swej niewin­ności, lecz dłoń jego utknęła jak w smole.- Co za pech - powiedział już ciszej.- Mo­że wypadły mi podczas tej szarpaniny.- Kłamiesz - prychnął mu w twarz party­zant.- Pewno je wyrzuciłeś w krzaki.Hubl zmierzył go pełnym nienawiści spojrze­niem, lecz udawał, że go nie słucha [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •