[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tym nędznym kiszłaku nie miał czego więcej szukać.Może gdzie indziej los się doń uśmiech­nie, pozwoli odrobić straty poniesione przez zuchwałego gołowąsa?Za ostatnimi lepiankami podróżni uściskali serdecznie dłonie odprowadzających, wsiedli na osiołki i ruszyli w dalszą drogę.Długo jeszcze odwracali się, aby pomachać ludziom życzliwym, pozostałym na skraju kiszłaka.Kiedy oddalili się na odległość co najmniej farsanga, usłyszeli za sobą jakieś odgłosy niezwykłe.Zerknęli do tyłu.Od strony wioski na iszaku cwałował siwobrody jeździec w białej czałmie, wrzeszczący coś i gwałtownie młócący rękoma powie­trze.- A cóż to za zły dżin goni naszym śladem? - zdumiał się Hodża.- Nie chce chyba odebrać nam uczciwie zarobionych mo­net? E, na zbrojnego sarbaza ani zbója nie wygląda.Poczekajmy, przekonamy się, co za gorączka go pędzi.Przystanęli.Długo trwało, zanim człek zasapany i dyszący ciężko odzyskał głos zrozumiały dla uszu.- Wielmożni, nie pogardźcie gościną.Zawróćcie do wioski, ludzie gołąbki w liściach winogronowych stygną na obrusie.I ru­miany kebab.I pierożki z tykwy.I ałma-czaj z najlepszych su­szonych owoców.I delikatna magiz-chałwa na deser.Nie odma­wiajcie mi, o wielmożni, błagam na wszystkie świętości.Słysza­łem o was od wieśniaków.Wiem, jakeście zakpili z nędznego Persa Farrucha, który nabija kabzę za cenę żywota ludzi naiwnych i nieostrożnych.Jesteście mi bardzo potrzebni.Życie i dobre imię wioskowego achunda w waszych leży rękach.Może właśnie wam, czcigodni, uda się odtrącić ostrze nieszczęścia, zawisłe nad karkiem niewinnego człowieka?Trzej jeźdźcy bez słowa zawrócili osiołki.Nim dotarli do granic wioski, przyjaciele usłyszeli z ust siwobrodego dzieje jego powikłanych losów.Starzec był w kiszłaku mułłą, sędzią i achundem.Wszystkim naraz i wszystkim po trochu, zależnie od potrzeby.Wioska bowiem niewielka, niebogata, nie stać jej na utrzymanie armii duchownych i urzędników.Dechkanie z trudem najwyższym zarabiali na życie, wypasając skromniutkie stada kóz i owiec wełnorodnych, zbierając płody z kilkudziesięciu krzewów granatu o drzewek rodzących maleńkie, pomarszczone jabłuszka.U nikogo w chacie się nie przelewało.Była to typowa wioszczyna, w której jeśli chłop zjadał kuraka, musiało to oznaczać, że albo chłop był chory, albo kurak niedomagał.W skromnym, ulepionym z gliny domostwie achunda wę­drowców oczekiwał dastarchan, zastawiony gęsto naczyniami z na­pojami i gorącym jadłem.Wszyscy trzej, jak nakazywał obyczaj, pozostawili sandały w progu i weszli do wewnątrz, aby tutaj rozmieścić się wygodnie na barwnym, przepysznym kobiercu, je­dynym bogactwie gospodarza.Rozlewając ałma-czaj do filiżanek gości achund, ciągle jeszcze poddenerwowany, uronił kilka kropel wrzątku na dłoń dzierżącą piałkę.Jednakże na ból nie zareagował, nie drgnął nawet powie­ką.Gospodarzowi nie wypadało przecież psuć nastroju przyjęcia własną niezręcznością,Epizod z ukropem nie uszedł uwadze Hodży Nasreddina.Prze­wiódł na myśl chwile ulubionych rozrywek emira Buchary.A że dobra przypowieść atmosferę czyści i apetyt wzmaga, mędrzec puścił wodze języka:- Jeśli zawitasz kiedykolwiek, o czcigodny, na Ljabi-chauz bucharski, gdzie nad basenem z wodą u stóp medresy Nadira Diwan-begi rozłożył się jeden z przesławnych bazarów, przypatrz się samowarom sprowadzanym z Rusi, z dalekiej Tuły, samowarom brzuchaczom, co mówię, samowarom beczkom ogromniastym.Wiedz jednak, że na emirowym dworze znajdują się samowary znacznie większe, specjalnie dla władcy zbudowane przez mi­strzów rosyjskich.Nie godziło się bowiem, aby emir miał cokol­wiek mniejszego od swych poddanych, robaków bez wartości.No, chyba że serce i duszę, ale tych arszynem nikt zmierzyć nie zdo­ła.O samowarach wspominam nieprzypadkowo.Emirowe naczy­nia służyły nie tylko do parzenia herbaty, jak u ludzi normal­nych.Wiadomo, wrzód wyskakuje tam, gdzie mu się podoba, władca robi to, co mu do łba strzeli.Kiedy znużony emir zaprągnał rozrywki dla serca i oczu, ponad wewnętrznym dziedzińcem Arku zawieszano liny.Pod spodem sadzano wielmożów, beków, dostojników pałacowych, ludzi najbogatszych w mieście.Następ­nie na liny wstępowało dwóch cyrkowców i żonglowało pod chmurami, dzierżąc w dłoniach olbrzymie, kipiące samowary.Przy każdym gwałtowniejszym ruchu linoskoczków ukrop pluskał na głowy siedzących w dole.Zabawny to był widok dla emira, odpoczywającego z boku na stosie poduszek.Zaśmiewał się do łez, klaskał w dłonie i klepał się po bębnie brzucha z najwyższej uciechy.No, a skoro weselił się władca, radować się musieli także dostojnicy, wielmoże i kupcy, szczodrze błogosławieni ukropem i chluszczącym spod nieba.- Chan kokandzki zabawia się podobnie.W pałacu Chuk-konu w Kokandzie widziałem identyczną scenkę z okien kuchennych, z bezpiecznej odległości - uzupełnił achund.- Nic dziwnego, nie ma istotnej różnicy pomiędzy emirem a chanem - oświadczył Hodża Nasreddin.- Wielkich władców jedna żmija rodzi.- Nie tylko wielkich - gospodarz ożywił się nieco.- Także i tych mniejszych.Posłuchaj, wędrowcze, jakie mam kłopoty z, głównym kadim Karszy, a przekonasz się, że mówię prawdę i nie bujam w obłokach.- Miałem okazję wysłuchać sędziego na karszyńskim baza­rze - wtrącił Hodża Nasreddin.- Nie sprawiał wrażenia czło­wieka najsprawiedliwszego.Nic dziwnego, to przecież kadi.Achund pokiwał głową.Markotny, pociągnął dalej nić myśli przerwanej:- U schyłku jesieni ubiegłego roku, było to tuż przed pierwszymi przymrozkami, dwóch kupczyków karszyńskich, Rasułbek i Nazarbaj, pozostawiło u mnie na przechowanie pięć tysięcy tańgów zarobionych wspólnie podczas wyprawy z karawaną Akbara Kuzybaja do dalekich Indii.Ponieważ kupczykowie nie darzyli się wzajemnie zaufaniem, uzgodniliśmy, że pieniądze zwrócę im tylko wtedy, gdy przybędą po nie razem, obydwaj jednocześnie.Warunek przyjąłem, zaprzysiągłem na Koran, a odpowiedni dokument podpisaliśmy we trzech.Za przechowanie skarbu miałem otrzymać sto tańgów.Dla mnie to bardzo dużo, kupiłbym sobie kilka baranów i chałat nowy i mocny, gdyż stary odmawia mi służby, łaty go już nie wiążą.Niestety, źle jest mieć dobre serce i zbyt wiele zaufania do ludzi.Czułem, że te przymioty kiedy doprowadzą mnie na skraj przepaści.Pewnego dnia przybył tu z Karszy Rasułbek.Przybył? Nie, źle to powiedziałem.Wpadł jak burza piaskowa, jak afgańczyk dmący z wielką siłą, jak rozszalały samum.Achałtekina zamęczył i całe­go okrył pianą, bo pośpiech liczył się na wagę złota.A wszystko dlatego, że na bazarze karszyńskim obydwaj natrafili na okazję, jaka zdarza się raz w życiu.Od kyzyłbaszy, Persa złożonego nie­mocą, za pięć tysięcy tańgów mogli odkupić naszyjnik ze szla­chetnych kamieni wart trzy razy więcej.Gdyby go potem sprze­dali w Bucharze, Samarkandzie albo w Andiżanie, pozbyliby się ziemskich trosk i kłopotów aż do końca życia.Długo nie chcia­łem oddać pieniędzy jednemu, skoro umowa nakazywała stawić się przede mną obydwom.Rozumiałem jednak, że drugi ze wspól­ników musiał pozostać przy Persie, aby okazji nie sprzątnął im sprzed nosa ktoś trzeci [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •