[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mówiąc najbardziej oględnie, świadczy to o bardzo ubogiej wyobraźni.Oto jestem, niedowiarek i bluźnierca, po szyję zanurzony co najmniej w sześciu z siedmiu grzechów śmiertelnych i - rzecz jasna - skazany na wiecznemęczarnie.I nikt nie wie, czy w ciągu godziny nie znajdę się na rożnie w najgorętszej części piekła.Mimo to możesz tu siedzieć i rozmawiać ze mną tak spokojnie, jakbym tej kwestii nie dotykał.No, a gdybym tak po prostu złapał raka albo trąd, albo jaką inną cielesną dolegliwość, byłabyś tym dosyć przybita - co najmniej; lubię sobie pochlebiać, że byłabyś przybita! Jednakże perspektywa, że będę skwierczeć na ruszcie przez całą wieczność - zupełnie cię nie przejmuje.- Nigdy nie powiedziałam, że pójdziesz do piekła - powiedziała Dorota z pewną przykrością, pragnąc, by rozmowa przybrała inny obrót.Prawdą było, jakkolwiek nie miała zamiaru tego powiedzieć, że sprawa, którą podniósł pan Warburton, należała do tych, z którymi miała pewne trudności.Wierzyła w piekło, ale nigdy nie zdołała się przekonać, czy ktokolwiek się tam dostał.Wierzyła, że piekło istnieje, ale - puste.Niepewna ortodoksji tego przeko­nania, wolała je trzymać dla siebie.- Nigdy nie jest pewne, czy ktoś idzie do piekła - powiedziała już raźniej, czując, że przynajmniej tutaj stoi na mocnym gruncie.- Ale! - pan Warburton powstrzymał udane zdziwienie.- Nie myślisz chyba poważnie utrzymywać, że jest jeszcze dla mnie nadzieja?- Oczywiście, że jest.To tylko ci okropni wyznawcy przeznaczenia starają się, żebyś poszedł do piekła, bez względu na to, czyś odpokutował, czy nie.Nie uważasz chyba, że Kościół Angielski jest kalwiński, mam rację?- Zakładam, że zawsze istnieje szansa wyrwania się pod pretekstem „nie­poskromionej ignorancji" - powiedział pan Warburton w zadumie, a potem bardziej poufale: - Wiesz, Doroto, odnoszę swego rodzaju wrażenie, że nawet teraz, kiedy znasz mnie już od dwu lat, nadal żywisz połowę nadziei, że zrobisz ze mnie konwertytę.Zbłąkana owieczka, głownia wydarta płomieniom, i tak dalej.Wierzę, że ciągle masz nadzieję, wbrew nadziei, że któregoś dnia moje oczy przejrzą i spotkasz mnie przy komunii świętej o siódmej rano, któregoś z tych przeklętych mroźnych zimowych poranków.Czyż nie tak?- Jednakże.- zawahała się Dorota, nadal odczuwając przykrość.Hołu­biła, w istocie, taką właśnie nadzieję co do pana Warburtona, jakkolwiek nie stanowił on, w rzeczy samej, obiecującego kandydata do nawrócenia.Nie leżało w jej naturze widzieć bliźniego w stanie niewiary bez czynienia pewnych wysiłków, aby go pozyskać.Ileż godzin spędziła w różnych okresach, żarliwie debatując z niezdecydowanymi wioskowymi ateistami, którzy nie byli w stanie przedstawić ani jednego rozsądnego powodu własnej niewiary! - Tak - zgodziła się ostatecznie, niezbyt pragnąc się do tego przyznawać, ale i nie chcąc się wymigiwać.Pan Warburton zaśmiał się ukontentowany.- Masz ufną naturę - rzekł.- Ale czy się nie boisz przypadkiem, że to ja mogę nawrócić ciebie? „Psem było to, co zdechło", jeżeli pamiętasz.Dorota uśmiechnęła się blado.„Nie pozwól mu widzieć, że cię szokuje" -to była jej maksyma, kiedy rozmawiała z panem Warburtonem.Spierali się w ten sposób, nie dochodząc w ciągu minionej godziny do żadnych konkluzji, i mogliby się spierać przez resztę nocy, gdyby Dorota miała ochotę zostać; ponieważ pan Warburton przepadał za dokuczaniem jej z powodu religijnych przekonań.Posiadał tę fatalną inteligencję, która tak często idzie w parze z niewiarą, że choć w sporach z nim Dorota miała zawsze rację, nie zawsze wychodziła zwycięsko.Siedzieli - albo raczej siedziała Dorota, a pan War­burton stał - w dużym, przytulnym pokoju, wychodzącym na oświetlony przez księżyc trawnik; pan Warburton nazywał go swoim „studiem", nie dlatego, żeby znajdował się w nim bodaj ślad jakiejś wykonanej kiedykolwiek pracy.Ku wielkiemu niezadowoleniu Doroty szanowny pan Bewley się nie pojawił.(W rzeczywistości ani pan Bewley, ani jego żona, ani jego powieść pod tytułem Stawy rybne i konkubiny, nigdy nie istnieli.Pan Warburton wymyślił całą tę trójkę pod wpływem chwili, jako pretekst zaproszenia Doroty do swego domu, wiedząc doskonale, że nigdy by nie przyszła bez przyzwoitki.) Dorota poczuła się raczej nieswojo widząc, że pan Warburton jest sam.Pomyślała, całkowicie o tym przekonana, że uczyniłaby najmądrzej wracając natychmiast do domu; ale została, głównie dlatego, że była potwornie zmęczona i że skórzany fotel, w którym pan Warburton ją posadził z chwilą wejścia, był zbyt wygodny, aby go opuścić.A przecież dręczyło ją sumienie.Nie powinna zostawać zbyt długo - ludzie by gadali, gdyby to do nich doszło.Ponadto, czekał ją ogrom prac, które zaniedbała, przychodząc tutaj.Tak mało była przystosowana do bezczynności, że nawet godzina spędzona na zwykłej rozmowie zdawała się jej w jakimś sensie grzechem.Uczyniła wysiłek, wyprostowała się w owym zbyt wygodnym fotelu.- Myślę, jeżeli nie masz nic przeciw temu, że już najwyższy czas, żebym sobie poszła do domu - powiedziała.- Mówiąc o „nieposkromionej ignorancji" - ciągnął pan Warburton, nie usłyszawszy Doroty - zapomniałem, czy-m ci kiedykolwiek powiedział, jak to kiedyś stałem przed piwiarnią „Koniec Świata" w Chelsea, czekając na taksówkę i podeszła do mnie szkaradna mała zołza z Armii Zbawienia i rzekła - bez żadnego wstępu, rozumiesz - „co powiesz przed sądem ostatecznym?" Powiedziałem: „zapewnię sobie obrońcę".Raczej wykwintnie, jak sądzę, a ty?Dorota nie odpowiedziała.Sumienie wymierzyło jej kolejne i silniejsze szturchnięcie - przypomniała sobie te okropne, nie wykonane buty rybackie i fakt, że tej nocy powinna zrobić przynajmniej jeden z nich.Była wszakże nieznośnie zmęczona.Miała wyczerpujące popołudnie, począwszy od prze-pedałowania dziesięciu mil na rowerze tam i z powrotem w skwarze, przy rozwożeniu magazynu parafialnego, a kończąc na herbatce w Związku Matek, w ciasnym, dusznym, wyłożonym boazerią pokoju na zapleczu sali parafialnej.Matki spotykały się każdej środy po obiedzie, przy herbatce i szyciu na cele dobroczynne, podczas gdy Dorota czytała im na głos.(Aktualnie czytała im Gene'a Strattona Portera Girl ofthe Limberlost*.) Niemal zawsze zajęcia tego rodzaju spadały na Dorotę, ponieważ falanga nabożnych niewiast (drobiu kościelnego, jak się je określa), które wykonują podobną szarą robotę w większości parafii, w Knype Hill skurczyła się do czterech, najwyżej pięciu.Jedyną pomocnicą, na którą Dorota mogła liczyć zawsze - była panna Foote, wysoka, trzęsąca się dziewica lat trzydziestu pięciu, o króliczej twarzy i dobrych intencjach.Będąc w stanie wiecznego podniecenia, we wszystkim wprowadzała bałagan [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •