[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Próbę tępowtarzać wypada do trzech razy, po czym i fluksję, i ząbek diabli wezmą.Zerknął na mnie. Nieprawda, kolego?.I dał nurka w swe olbrzymie barany.Zrobiło się trochę weselej.Ten i ów zaopatrzył się w Jabłonnie w świeży zapas,,pocieszycielki , więc znów dało się słyszeć miłe dla ucha gulgotanie płynów, przelewanychdo gardła przez wąskie szyjki butelek.Ayknął chudy, milczkowaty mieszczanin i butelkę chustką czerwoną otarłszy podał dzier-żawcy; dzierżawca przepił do farmaceuty i otwór szyjki osuszył rękawem od futra; farma-ceuta pociągnął raz i drugi, chuchnął, językiem mlasnął, zagwizdał. Kolej na kolegę  zwrócił się do mnie zachęcająco. Nie zaszkodzi: słowo aptekar-skie!.Dałbym się pewnie skusić, ale mię zaleciał szynkowniany odór anyżówki. Dziękuję  rzekłem. Prostych wódek nie używam.Aptekarz podniósł brwi wysoko, kozią bródką kilkakrotnie poruszył i w milczeniu oddałbutelkę mieszczaninowi. Rany boskie! Zwięta Weroniko!. zaśpiewała w tej chwili gospodyni proboszcza, któ-rej nagle i słuch, i mowa powróciły. Jakże można delikatną chłopczyninę taką  Panie od-puść  śmierdziuchą częstować.Mam ja tu cości rarytniejszego.Mój dobrodziej panienki tymtraktuje, jak na plebanię przyjdą.Wydostała z torby podróżnej niedużą butelkę  Goldwasseru i małą, rżniętą czarkę.Nalałagęstego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego. Niech pan student pije na zdrowie.Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk iskrzących się w słońcu drobinek złota po-działały na moją wyobraznię.Sięgnąłem bez namysłu po czarkę  wypiłem.Zrobiło mi się cieplej  bardzom zaś już tego potrzebował. A co to pan student tak lekko?  spytała właścicielka ,,Goldwasseru , obrzucając wy-mownym spojrzeniem mój szynel, bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę.Przeziębić się można, Boże uchowaj!. Eeee!  rzekłem z udanym lekceważeniem. Nic mi nie będzie.Przyzwyczajony jestem.Zresztą  skłamałem dla ocalenia pozorów  mam pod spodem kożuszek.Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w poprzednie, cichymi jękami przerywane,odrętwienie.Mróz stawał się coraz większy, jechaliśmy zaś coraz wolniej.%7łydowskie, słomą żywionekonięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazji i nie biegły teraz, lecz szły stępa, poty-kając się, poślizgując.197 Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął.Słońce rozczerwieniło się, roz-iskrzyło; długie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistejpowierzchni pustych, bezbrzeżnych pól.W powietrzu wirowały, na kształt pyłu diamentowego, maleńkie śnieżne gwiazdeczki, któ-re pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem.Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów,goniłem wzrokiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie linia horyzontu, łuną za-chodnią zaróżowiona, zlewała się z niebem, na które padał mleczny odblask śniegu.Pozwalało mi to zapominać o dojmującym zimnie, o szpilkowych ukłuciach mrozu, o tym,że jeszcze połowa drogi nie przebyta, a konie zwalniają wciąż biegu.Tymczasem alkohol robił swoje.Mieszczanin, milczący dotąd jak ryba, rozgadał się nagle i plótł trzy po trzy o swej żonie, o fajerkasie , o ,,%7łydach odszczepieńcach , o ,,kwaterunkowym , o prosięciu, które zagryzłpies komisarski.Zakończył głośnym śpiewaniem pieśni adwentowej.Dzierżawca skulił się, uszy opuścił.Do jego właściwości należało widocznie to, co Fran-cuzi le vin triste nazywają.W urywanych, melancholii pełnych zdaniach uskarżał się na  psieczasy , na ,,podłe ceny , na ,,straszny ucisk obywatelstwa , na ,,pijawki żydowskie.Farmaceuta stał się jeszcze gadatliwszy. Ja na miejscu pana dobrodzieja  dowodził rolnikowi  hodowałbym tylko barany.Z ba-ranów największy profit.Profesor Hans Peter Piperment z Dyseldorfu dowiódł, że baran, bylemiał kawałek soli do lizania i dużo wody do picia, niczego więcej nie potrzebuje.A teraz po-licz pan dobrodziej korzyści.Strzygę barana  i mam wełnę, z wełny kort, z kortu ubranie dlasiebie i dla dzieci.Zciągam z niego skórę, razem z wełną  i mam pyszności futerko, takie, jakto oto, które mi krewniak przysłał na drogę.Doję go. Barana?  zadziwił się szlachcic, wytrzeszczając okrągłe oczy. Barana czy jego żonę to w gruncie rzeczy wszystko jedno.Doję go zatem i mam mleko,a z mleka serki wyśmienite.Zarzynam wreszcie poczciwe stworzenie  a wówczas opływamwe wszystko.O baranich kotletach, o combrze baranim mówić panu dobrodziejowi nie po-trzebuję.Nasz sławny ksiądz Skarga pięknie o tym się wyraził:  Niczym jest wszystko w po-równaniu z wiecznością i niczym wieczność w porównaniu z pieczenią baranią z czosnkiem!Prócz mięsa mam tłuszcz.Niosę tłuszcz do apteki, sprzedaję go i zarabiam grrrrube pieniądze.Pozostają mi jeszcze nogi, rogi i kości.Kąpiel z nóg baranich jest zalecana niemowlętom;można też z nóg przyrządzać wyborną galaretę.Rogi kupuje ode mnie fabryka guzików.Zkości wygotowywam klej, tak potrzebny w gospodarstwie.Myślisz pan dobrodziej, że na tymkoniec?.A skórka? A kiszeczki? Na skórce  Towarzystwo drukuje mi liściki zastawne; zkiszeczek wyrabiają dla mnie struny, które naciągam na skrzypce i wygrywam sobie mazurki,sztajerki, obertaski, pocieszając się we wszystkich biedach i frasunkach.W tej chwili bryka zatrzymała się przed dużym, murowanym budynkiem.Dojechaliśmy doZegrza, który nazywano także, nie wiem dlaczego, Zagrobami.Ostatnia nazwa brzmiała zaw-sze w mych uszach żałobnie.Lubiłem to miejsce, lecz nie lubiłem zajazdu w nim.Miejsce było piękne, dla bliskościrzeki  ukochanej  błękitnej Narwi mojej; zajazd wydawał się brzydkim, bo czuć go byłozawsze wilgocią, stęchlizną, pustką.Wszedłem do środka po to tylko, aby wypić, nie siadając, kilka szklanek osłodzonegoukropu z zapachem siana, po czym zaraz wybiegłem przed zajazd.Słońce dogasało.Zbladła już jego czerwień; osłabła jaskrawość.Zmętniało, na kształt okazaciągniętego kataraktą, i pogrążyło się w mgłach kolorowych.Już można było patrzeć na niebez zmrużenia powiek; już stało się olbrzymem powalonym, dogorywającym, nie strasznymnikomu.Mgły na zachodzie były podobne szalom z gazy jedwabnej, z którymi igrają tańczące baja-dery.Miały te szale barwę jutrzenkową i barwę wody morskiej, i barwę bzu świeżo rozkwi-198 tłego.Zdawały się falować, na kształt lekko rozkołysanego morza, i zdawały się, przy pląsachniewidzialnych tanecznic, zbliżać do siebie, łączyć się, splatać ze sobą.I z wolna wszystkie barwy tych wstąg smużystych, drżących, powiewnych zaczęły stapiaćsię w jedną: w różowawy fiolet.Z początku ten fiolet był tylko chłodny; potem z nadzwy-czajną szybkością ciemniał i stygnął, przechodząc w tony stalowe, zimne, mogilne, wreszciestał się tak mrozny, że aż ból sprawiał oku i duszy.Przymknąłem oczy w przerażeniu.Wydało mi się, że już tam, w górze, wszystko, wszyst-ko zamarło.Gdym je po chwili otworzył  jakaż zmiana! Cmentarna przed minutą pustka przestrzeniiskrzyła się miliardami świateł, a każde światło było światem, a każdy świat wołał przez ot-chłanie eteru: ,,%7łyję!.Półdziecinny, ale tym czulszy i bliższy Boga duch mój podniósł się do wysokości, na jakiejnigdy dotąd nie przebywał.Doświadczyłem uczucia, jakbym skrzydeł dostawał i ziemię traciłpod stopami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl
  •